Szwedzi w Warszawie/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII
W którym Maciek opowiada, jak zakłuł szpadą Szweda.

Nazajutrz rano przez bramę Nowomiejską wysunął się poza mury pan Rafałowicz, a z nim dwóch młodych mularzy, ubranych w nędzne płócienne kubraki, powalane wapnem i gliną, w fartuchach, dźwigając w tobołkach na plecach niby wapno i glinę, a w rękach dzierżąc kielnie i drągi żelazne. Sam pan Rafałowicz w kitajkowym żupanie, z czekanikiem w ręku, niósł także tobołek i w bramie poszedł do komendanta, by mu się zameldować. Komendant wyjrzał ze swej izby przez okienko i ujrzawszy dwóch chłopaków, krzyknął:
— Puścić!
Otworzono więc bramę i wypuszczono ich na zewnątrz przez mały mostek na rowie, bo duży most był zwiedziony. Znalazłszy się za murami szli w milczeniu, aż dopiero gdy się dostali do sieni kamieniczki pana Rafałowicza, ten rzekł, obcierając chustką czerwoną spocone czoło:
— No, chwała Bogu, jesteśmy na miejscu. Miałem trochę strachu, bo mogliście się czem zdradzić. Ale też gorąco!
W rzeczy samej dzień był nadzwyczaj upalny. Od samego rana słońce, płynąc po czystem jak łza niebie, piekło niemiłosiernie. Ale obaj chłopcy nie zważali na to. Dźwigając ciężkie toboły, spocili się tak, że się poprostu z nich lało, ale byli weseli, uradowani, szczęśliwi, że się tak łatwo wydostali za mury.
Pan Rafałowicz ruszył przodem sienią na maleńkie podwórko i tu do oficynki bocznej, przypierającej do muru miejskiego, wszedł i dobywszy klucza, począł otwierać głęboko w ścianie osadzone drzwi dębowe, gęsto nabite ćwiekami i okute żelazem.
— Nieboszczyk mistrz Ascoli dobrze te drzwi zaopatrzył — mówił pan Rafałowicz, odmykając zardzewiałą kłódkę — bo chciał tym sposobem zabezpieczyć swoją tajemnicę.
— Jakoś Maćka nie widać! — szepnął do Kazika Kacperek.
— Boję się, czy mu się co nie stało! — odrzekł tenże.
— Pal go kat! byle nas nie zdradził — odparł niechętnie Kacper — gotów jeszcze, jeżeli go Szwedy schwycą...
Nie dokończył, bo w tej chwili na podwórku ukazała się cienka, chuda, wysoka postać Maćka. Był bez czapki i szczecinowate, czerwone jak u raka włosy, rozwichrzyły się szpetnie. Ubrany był w długą, ciężką bajową opończę, haniebnie poplamioną i podartą i pod nią coś dźwigał, a na plecach w prostej płachcie zgrzebnej, którą sobie na piersiach przewiązał, niósł duży toboł. Stanął, rozglądał się dokoła swemi maleńkiemi oczkami, czerwony od gorąca, spocony i brudny.
— Maciek, bywaj! — zawołał Kazik.
Poszedł do nich i rzekł:
— O, laboga, laboga, a tom się zmachał! oj rety! rety!
— Szczęśliwie się przedostałeś?
— Szczęśliwie, jeno...
— Cóż jeno?
— Jednego Szweda przedziurawiłem.
— Jakto przedziurawiłeś?
— Ano tak!
To rzekłszy wydobył z pod opończy długą, cienką nagą szpadę, na której czerniały ślady świeżej krwi i począł nią robić takie ruchy, jakby kogoś kłuł. Wszyscy zdumieni poczęli oglądać szpadę, a pan Rafałowicz, otworzywszy już drzwi do izdebki, rzekł:
— Chodźmy tam mociumpanie, tam nam Maciek opowie co się stało, bo tu niebezpiecznie gadać.
Weszli do owej tajemniczej izdebki i poczęli ciekawie się po niej rozglądać. Była ona niewielka, silnie sklepiona, o jednem maleńkiem okienku, głęboko w mur wpuszczonem, z szybkami w ołów oprawionemi, zakurzonemi i zasnutemi pajęczyną tak, że z zewnątrz w żaden sposób dojrzeć nie można było, co się w środku izby działo. Przez to okienko przedzierał się już blady promień słońca i kładł się na kamiennej posadzce, ślizgał po stojących dokoła pułkach z księgami i widocznie zbliżał się do wielkiego obrazu, na płótnie malowanego, zawieszonego na ścianie wprost okienka i przedstawiającego siedzącą Matkę Boską karmiącą Swego Synaczka. Było tu zresztą ponuro, duszno, posępnie i wszędzie szarzały olbrzymie pajęczyny. Po kątach włóczyły się mroczne cienie, których blady promień czerwcowego słońca przez zakopcone okienko rozproszyć nie był zdolny.
— A teraz — rzekł pan Rafałowicz, siadając na staroświeckim zydlu z poręczami — gadaj, coś ty tam robił z tym Szwedem, Maćku?
Maciek zrzucił ze siebie ciężką opończę i toboł, obtarł rękawem czoło z obfitego potu, westchnął i rzekł:
— A nic, zadźgałem hycla i tyle.
— To wiemy, ale opowiedz jak to było i gdzie?
— A tam, przy dziurze w murze.
— Skądże się tam Szwed wziął?
— Kat go ta wie!
— Cóż to za Szwed?
— Rajtar pono, czy tam jak. Oj, rety, rety! jakiem się zmachał!
— Ale gadajno po ludzku, bo to ważna sprawa. Szwed zabity w mieście... będzie śledztwo, wrzawa...
— A nie w mieście, jeno za murem — odparł Maciek.
— Za murem? — skądże Szwed wziął się za murem, kiedy bramy zamknięte?
— A bom go zrzucił! oj, laboga, laboga! napiłbym się czego, bo mi w gardle zaschło.
— Skądeś go zrzucił? z muru?
— Nie, jeno z tej dziury.
— A cóż to, ta dziura jest tak wysoko?
— Będzie z dziesięć łokci, to hycel jak spadł na łeb, tak se ta coś popsował we wnętrzu i leżał jak baran. Hi! hi! hi!
— Ale skądże on się wziął przy dziurze?
— Czy ja wiem? przyszedł hycel, jakiem ja się chciał wydostać i gada coś do mnie po swojemu, a ja go bęc w pysk...
— Jakto w gębę mu dałeś?
— Nie w gębę, jeno w pysk — oj, reta, re...
— I cóż? gadajże, mociumpanie, o tym Szwedzie!
— Przecie gadam.
— Więc jakże? dałeś mu w gębę i co potem?
— Ano dałem mu nie w gębę, jeno w pysk. Bęc raz z prawej, bęc na odlew (przytem Maciek pokazywał jak Szweda bił), a on buch na ziemię! Oj, laboga, laboga...
— Gadajno dalej, później będziesz labidził.
— Kiej mi się pić chce. Jeszcze omdleję z wielkiego żaru.
— Dajcie mu co pić, bo nie dowiemy się od niego niczego.
Więc Kazik skoczył do studni, co była na podwórku, przyniósł trochę wody w dzbanku i powiada:
— Naści, napij się, ale gadaj porządnie i jak się patrzy, bo jak mię widzisz, ja ci tak samo sprawię, jak ty Szwedowi.
— A nie sprawisz.
— Zobaczysz.
— Nie sprawisz, bo tu dziury nijakiej niema. Hi! hi! hi!
Śmiał się i pił wodę jak gąbka, a musiał być bardzo spragniony, skoro nieomal połowę dużego dzbanka wychylił.
— No, teraz, skoroś się napił, opowiadaj, co się stało ze Szwedem jak upadł na ziemię.
— Hi! hi! hi! wziąłem hycla za łeb, wsadziłem w dziurę i wyrzuciłem za mur. Hi! hi! hi! cienki był, jak dratwa do niewieścich trzewików...
— I cóż?
— A nic, upadł i coś tam w nim we wnętrzu, niby w brzuchu, trzasło, bo leżał jak kłoda a z gęby posoka mu leciała. Hi! hi! hi!

— Toś ty się za nim spuścił? A tobie nic się nie stało?

— Albo mi to pierwszyzna? O, laboga, laboga, żebym ja miał tyle talarów ile razy z Frankiem i Markiem nocką tamtędy wymykaliśmy się na piwo wareckie do gospody pana...
— Dobrze już, dobrze... wiemy o tem piwie... ale jakże z takiej wysokości wyście schodzili, skoro Szwed się zabił?
Nie zabił się, dyszał jeszcze, alem go zakłuł.
I znów począł pokazywać jak kłuł Szweda.
— Opowiedz no... bo to musi być inaczej, jakże wy spuszczacie się z takiej wysokości?
— A, bo my nogami przez dziurę przełazimy i potem skik! i jesteśmy na ziemi! Hi! hi! hi! a Szwed sobie popsował coś we wnętrzu, bom go na łeb wypchnął, a też był omdlały od tego, żem mu pyski zbił. Hi! hi! hi!
— I cóż potem? skądżeś wziął tej szpady?
— A wyjąłem ją z pochwy Szwedowi, zakłułem hycla jak wieprzka i przyszedłem tutaj. Hi! hi! hi! alem się okrutnie zmachał.
— Nikt tego nie widział?
— Nikt.
— Bóg by to dał — ozwał się w końcu pan Rafałowicz po niejakim namyśle — ale mnie się widzi, że z tego powodu może być bigos nielada. Bo jakże to? w takim czasie, gdy Szwedzi lada dzień spodziewają się nadejścia naszych, nagle znajdują zakłutym jednego ze swoich. Zaraz powiedzą, że w mieście jest spisek, rokosz, będą brali do więzienia, mordowali, rabowali, kontrybucye nakładali. Ot coś ty narobił!
— Forda! nikt tego nie widział. O rety, rety, jakżem się spocił! — jęczał Maciek.
— Ot z głupim gadać! — zawołał pan Rafałowicz — ja swoje, a on swoje. Cóż z tego, capie zatracony, że tego nikt nie widział, ale zawżdy trupa szwedzkiego znajdą.
— O! nie tak prędko, nikt tam nie chodzi. Leży hycel w rowie, a przytem nakryłem go ziemią i śmieciami. Nie widać go wcale. Hi! hi! hi!
— No, toś przynajmniej jedną mądrą rzecz zrobił, żeś go nakrył — zauważył pan Rafałowicz — może go tak prędko nie zobaczą.
— Ho! ho! Maciuś nie głupi, nie! Hi! hi! hi! — wołał Maciek, śmiejąc się i prostując dumnie w tem przekonaniu, że jest najmądrzejszym człowiekiem na świecie.
Ale pan Rafałowicz nagle spojrzał na obraz. Właśnie blady promień słoneczny padł na przecudowną głowę Madonny i otoczył ją jakby blaskiem aureoli nieziemskiej. Pan Rafałowicz, ujrzawszy to, powstał ze stołka, zdjął czapkę, przeżegnał się i rzekł tonem uroczystym:
— Chłopcy, zdejmcie obraz! Już czas. Słońce padło na twarz Matki Boskiej.
Kacperek i Kazik skoczyli i w jednej chwili zdjęli wielki i ciężki ten obraz i ostrożnie postawili go na boku. Maciek tymczasem, korzystając z wolnego stołka, z którego wstał pan Rafałowicz, usiadł sobie wygodnie, swe długie i cienkie nogi wyciągnął, ziewnął i mruknął:
— O rety! rety! jakżem się zmachał!
Nikt na niego nie zważał, on też nie wiele myśląc, że go gorąco rozebrało, przymknął oczy i niebawem zasnął, świszcząc dziwacznie nosem.
Tymczasem pan Rafałowicz, Kacperek i Kazik stali przed ścianą nagą, zakurzoną, pełną plam i pajęczyn i przypatrywali jej się ciekawie. Niczem ona się nie różniła od innych, tak samo była szara, tynkiem obrzucona, niegdyś wapnem bielona.
Pan Rafałowicz jeszcze raz przeżegnał się i rzekł:
— Wyważyć cegłę tam, gdzie pada słońce.
Obaj chłopcy porwali młoty i drągi żelazne i wzięli się gorąco do roboty. Tynk pryskał na wsze strony, ale mur stwardniały trzymał się dobrze.
— Hm! — mówił pan Rafałowicz — widać mocno zamurowałem, kiedy się ta cegła tak trzyma. Weźcie no się trochę niżej.
I chcąc dopomódz ciężko pracującym chłopcom, odwrócił się, by sięgnąć po jakie narzędzie i spostrzegł śpiącego najsmaczniej Maćka.
— A to już wszystko przechodzi! — zawołał oburzony — patrzcie no! wy w pocie czoła pracujecie, a ten hultaj śpi. Obudźcie go, do kroćset, mocium panie, i zapędźcie do roboty. A to nicpoń dopiero!
Obaj chłopcy, rozgniewani mocno, rzucili się do Maćka. Kacper, nie wiele myśląc, chwycił śpiącego za rozwichrzoną czuprynę, a Kazik dał mu potężnego szczutka w nos. Maciek roztworzył oczy, spojrzał głupowato do koła i jak nie ryknie:
— O, laboga, ludzie, reta! reta!
— Cichaj, capie zatracony, bo cię tu ubijemy! — syknął Kacper.
— Wstawaj! do roboty! cóż to spać będziesz, kiedy my pracujemy. Dalej, marsz! — wołał Kazik.
Maciek szarpnął się i wyrwał nieszczęśliwą czuprynę z rąk Kacpra, nie bez zostawienia w jego rękach garści swych rudych włosów, wstał, wyprostował się i mruknął:
— Nie bij!
— To nie śpij.
— Zmroczyło mię, bom się zmachał.
— Do roboty, chłopcy, do roboty! — wołał pan Rafałowicz, podważając sam cegłę.
Gdy się nakoniec we czterech wzięli, w kilka chwil cegła wypadła, ale nie do izby, jeno do środka i słychać było jak się toczyła gdzieś na dół z głuchym łoskotem. Przed chłopcami ukazał się otwór czarny, z którego wiało chłodne powietrze.
A właśnie na wieży Świętojańskiej dzwoniono na południe.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.