Szwedzi w Warszawie/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII
W którym Maciek wydobywa z kołnierza talary i opowiada o piwie wareckiem.

Przez dwa dni, poprzedzające niebezpieczną wyprawę do podziemi Warszawy, Kacperek i Kazik gorliwie zajęci byli przygotowaniami. Na nieszczęście brakowało im pieniędzy. Jeszcze Kacperek jako tako sobie poradził; pełnił urząd w magistracie, znano go w mieście i każdy mu chętnie kredytował, ale Kazik, syn biednej zrujnowanej wdowy, nie tylko grosza, ale nic na kredyt dostać nie mógł. Bieda przytem była w mieście wielka i każdy się ściskał i oglądał na jutro. Do pana Rafałowicza nie wypadało jakoś chodzić, gdyż i on nie był bogaczem (bo któż nim był w tych ciężkich czasach), a przytem z pewnością także poczyni znaczne, może znaczniejsze od nich obu, wydatki na tę karkołomną wyprawę.
W tym ciężkim terminie przyszedł Kazikowi z pomocą Maciek Dratewka, który wyspawszy się owej nocy w kuchni pana Rafałowicza, nazajutrz stamtąd wyszedł, zostawiwszy swoje towary i chodził po mieście i lamentował:
— O! laboga, laboga!
Poradziwszy się z Kacperkiem i panem Rafałowiczem, Kazik postanowił Maćka przypuścić do współudziału w wyprawie. Wprawdzie pan Rafałowicz się trochę krzywił, mówił że „widzi mu się, że ten Maciek jest nicpoń, tchórz i śpioch,“ ale wreszcie ustąpił, bo i on był przekonania, że w większej liczbie będzie im jakoś raźniej a nadewszystko bezpieczniej w zamierzonej wyprawie.
Kazik wiedział, że Maciek ma zabobonny strach przed Szwedami, wziął się więc do niego inaczej. Spotkawszy go nazajutrz wieczorem, po owem wykryciu tajemnicy mistrza Ascolego, na Rynku, koło szczątków nieszczęsnego kramu matki, zapytał:
— Maciek, masz ty pieniądze?
Maciek, który kłamać nie umiał, odrzekł krótko:
— Mam.
— Ile?
— Piętnaście bitych talarów.
— A skądże ty masz tyle?
— Zarobiłem.
— Jakto? kiedy?
— A przez trzy lata.
— Aha! więc to są twoje oszczędności?
— Tak!
— Patrzaj, nic wiedziałem o tem, żeś ty taki oszczędny. No, powiedz mi i cóż ty myślisz z tym kramem robić? Cóż o twojej matce słychać?
Na wspomnienie matki Maciek skrzywił się szkaradnie, jak wiatrak począł rozpaczliwie machać długiemi rękami i jęczeć:
— O, laboga! laboga!
— Nie, lamentuj, bo to wstyd, kiedy taki duży chłop lamentuje jak, nieprzymierzając, baba — mówił Kazik.
— Kiedy mi żal serce ściska.
— To niech ci nie ściska, bo lamentowaniem nic nie zrobisz, jeno czynem. Ot, wiesz co, Maciek, chcesz oswobodzić matkę?
— Chcę.
— To posłuchajże mnie, nadstaw dobrze uszów i uważaj.
Tu opowiedział Kazik, że jutro o południu mają zamiar z Kacperkiem i panem Rafałowiczem spuścić się do lochów podziemnych, któremi dostaną się do Zamku, a tam dostawszy się raz, obaczą co robić. Cała bieda tylko w tem, że trzeba zabrać ze sobą żywności, łuczywa, hubek, krzesiwa, a on, Kazik, nie ma na zakupno tych przedmiotów pieniędzy.
Maciek słuchał tego pilnie, wytrzeszczywszy swe maleńkie oczka, a gdy Kazik skończył, machnął rękami i rzekł:
— To głupstwo!
— Co jest głupstwo?
— Że nie masz pieniędzy.
— Jakto głupstwo?
— Ja mam piętnaście bitych.
— I chcesz je dać?
Dam... dla matusi ostatnią koszulę dam.
— Dzielny chłop z ciebie, Maćku. Więc dobrze, przynoś pieniądze i zajmiemy się przygotowaniami.
— A poco mam przynosić pieniądze?
— Jakto poco?
— A poto, że ja je mam tu (wskazał na kołnierz swej kapoty).
— Gdzie?
— A tu.
— Co ty pleciesz?
— Tak, mam je tu, zaszyte.
Uśmiał się Kazik z tak osobliwszego schowania na pieniądze i poszli do mieszkania Madejowej, która miała izdebkę w kamienicy „pod murzynami,“ by owe bite talary wydobyć z kołnierza Maćkowego. Gdy ten ostatni zajęty był tą operacyą, przyczem wzdychał, nosem pociągał głośno i od czasu do czasu jęczał swoje „o, laboga, laboga,“ Kazik zapytał:
— Maciek, a jak Szwedów w lochach spotkamy, co to będzie? Ty się pono boisz bardzo Szwedów?
— A boję się, bo są hycle.
— Więc cóż będzie, jak ich spotkamy w lochach?
— Nie będę się bał.
— Dla czego?
— Bo jak jestem z tobą i Kacperkiem, to się tych zamorczyków nie boję.
— Więc cóż zrobisz?
— Uśmiercę hyclów.
— Czem?
— Nożem.
— Jakim nożem?
— A takim.
To rzekłszy wstał, sięgnął do szafki i wydobył z niej ogromny, długi nóż rzeźnicki i pokazując go Kazikowi, śmiał się i szczerzył zęby.
— To dobrze — rzekł Kazik — weźże z sobą ten nóż.
— Wezmę.

Potem podniosła się inna sprawa. Kazik, biegając od samego rana po mieście, zauważył zdwojenie przez Szwedów ostrożności. Widocznie wiedzieli i oni o zbliżającym się do miasta królu polskim. Wszystkie bramy były zabite, obsadzono gęsto armatą i strażami, nikogo nie wpuszczano i nie wypuszczano z miasta; — na murach roiło się od żołnierzy, a po ulicach przebiegały konne warty. W mieście głośno gadano o blizkim szturmie i Szwedzi na wszystko baczne zwracali oko. Mówiono nawet, że niektórych podejrzanych Szwedom mieszczan uwięziono.

Szło więc o to, jakim sposobem wydobyć się z miasta, żeby dostać się do kamieniczki pana Rafałowicza, która była już za bramą Nowomiejską.
— Nie wątpię — gadał Kazik — że pan Rafałowicz, który jest mąż uczony i mądry, myśli nad tem i coś tam pewnikiem wymyśli, ale zawżdy na wszelki wypadek byłoby dobrze, gdybyśmy i my mieli jaki sposób wydostania się z miasta.
Maciek, który właśnie rozpruł kołnierz, wydobywał talary i układał je ostrożnie, jakby były szklane, na stole, mruknął:
— To fracha.
— Jakto fracha? żali nie wiesz, że Szwedy nikogo nie wypuszczają z miasta bez osobliwego karteluszu generała Wittenberga? Skądże my takiego karteluszu weźmiemy?
— Co mi tam po karteluszu!
— Więc masz sposób wydostania się z miasta?
— A mam.
— Jaki? gadajże!
— Jest dziura w murze.
— Gdzie?
— Od ulicy Mostowej.
— I można nią przejść?
— Ja mogę, bom cienki... a i ty też.
— A pan Rafałowicz?
— On nie. Ma brzuch... hi! hi! hi!
Śmiał się, sam nie wiedział zapewne z czego, a talary wydobywał i układał je ciągle bardzo, ostrożnie, rzędem na stole.
— Pokażesz mi tę dziurę? — pytał Kazik.
— Pokażę.
— A Szwedy o niej nie wiedzą?
— Nie.
Gdy nakoniec wszystkie piętnaście talarów zostało wydobytych z kołnierza Maćka i gdy ten z wielką, zręcznością i wprawą kubrak swój przyprowadził po tej operacyi do porządku, wyruszono na miasto po zakupno potrzebnych rzeczy. Na rynku spotkano się z Kacperkiem, który, gdy mu Kazik powiedział, że i Maciuś należy do wyprawy, skrzywił się i rzekł:
— Ale to być nie może!
— Dlaczego?
— Dla tego, że byłem dziś u pana Rafałowicza i powiedział mi, że otrzymał pozwolenie na wyjście z miasta tylko dla siebie i dla nas dwóch.
— To furda! — mruknął Maciek.
— Maciek — odrzekł Kazik — nie potrzebuje żadnego pozwolenia, on się i tak wydostanie z miasta.
— A to jakim sposobem? zapytał Kacper.
Kazik opowiedział co wiedział i Kacperek tak się tem zaciekawił, że zażądał, by Maciek ich zaraz zaprowadził i dziurę ową pokazał.
— Zawsze to warto obaczyć — mówił — może się przydać na co.
Maciek powiódł ich na Krzywe Koło do jednej z kamieniczek, w której dziedzińcu, na samym jego końcu, poza komórkami i kupą śmieci, wistocie ukazała się dziura w murze, przez którą przeglądało światło i cienki a zwinny chłopak mógł się przesunąć.
— A co tam jest z tyłu? — spytał Kacper.
— Ulica Mostowa — odparł Maciek.
— Ale chyba znacznie niżej?
— Ano... trzeba skoczyć z tej dziury — odrzekł Maciek.
— A nie wysoko jest?
— Dość wysoko.
— I tyś tędy przechodził?
— Przechodziłem nie raz.
— A skądże ty znasz tę dziurę?
— Hi! hi! hi! — zaśmiał się i dodał — tu mieszka mój majster.
— Więc cóż?
— I nie pozwolił nam chodzić wieczorem na piwo.
— Na jakie piwo? — co ty pleciesz?
— Na wareckie piwo. Przednie jest na Nowem Mieście w gospodzie u pana Wilka.
— Więc co? cóż to za związek ma piwo z tą dziurą?
— A ma.
— Jaki?
— Bośmy z Frankiem i Markiem tędy nocką wymykali się na piwo wareckie i majster nic nie wiedział, hi! hi! hi!
— Więc można niepostrzeżenie tędy wyjść?
— Można, hi! hi! hi!
— Hm! — rzekł Kacper namyślając się — dobrze i to wiedzieć, może nam się ta dziura przydać i w ostateczności Maciek może się tędy wymknąć i przyłączyć się do nas w kamienicy pana Rafałowicza, byle go straże z murów nie zobaczyły.
— Nie zobaczą, tam jest ulica i domy, ludzie chodzą — zauważył Maciek.
— Prawda, że tam jest ulica Mostowa. Zresztą to twoja rzecz, żebyś niepostrzeżenie się przemknął, i o to wcale nie idzie.
— A o cóż? — spytał Kazik.
— O to, że bez pana Rafałowicza my sami nie możemy stanowić o tem, czy Maciek ma należeć do naszej wyprawy, czy nie.
— Pewno, że to tak — rzekł Kazik — to też trzeba iść do pana Rafałowicza i o wszystkiem mu powiedzieć.
— Ano trzeba, ale wątpię, czy z tej mąki chleb będzie. Pan Rafałowicz, który się zna z komendantem bram Nowomiejskich, bo jako mający kamienicę za murami, często do niej chadza... Manderstern nazywa się ten komendant... otóż pan Rafałowicz powiedział mu, że jutro rankiem musi z mularzami iść do swej kamieniczki, żeby tam coś naprawić. Niby my dwaj będziemy temi mularzami. Pójdziemy z kielniami i tobołkami na plecach, a w tych tobołkach będziemy mieli nie grace i cegły, ale co innego, to co nam potrzeba... rozumiecie?
— Hi! hi! hi! — zaśmiał się Maciek — to jest mądre o! laboga, laboga, jakie to mądre! hi! hi! hi!
— Czego ty się, cebulo, śmiejesz? — spytał gniewnie Kazik.
— A bo to mądre straszecznie!
— Otóż tedy — ciągnął dalej Kacper, nie zważając na śmiech i wcale niemądrą uwagę Maćka — wątpię, czy pan Rafałowicz zgodzi się na to, by ktoś czwarty należał do wyprawy. Przytem... co będę prawdę owijał w bawełnę, pan Rafałowicz uważa Maćka za... jakby to powiedzieć?... niedołęgę, nicponia, śpiocha i tchórza i mnie się widzi, że ma słuszność.
— A nieprawda! — zaprotestował Maciek i nagle ni stąd ni zowąd skrzywił się szkaradnie, nosem począł pociągać i ryknął na cały głos:
— O, laboga! laboga! wszyscy mię mają za nicponia! com ja komu winien? o, laboga! laboga! Jezusieczku mój kochany!
— Czego się drzesz do paralusza, cebulo jakaś? — krzyknął Kazik — właśnie masz sposobność pokazać, żeś nie nicpoń i nie tchórz.
A zwracając się do Kacpra, dodał:
— Chodźmy do pana Rafałowicza.
— Nie! wszyscy iść nic możemy — odrzekł Kacper — pan Rafałowicz przez ostrożność zabronił dziś przychodzić do siebie. Ale ja się z nim zobaczę. Bądźcie wieczorem w izbie Maciejowej, ja tam przyjdę i powiem wam, o decyzyi pana Rafałowicza.
Jakoż wieczorem Kacper stawił się w izdebce Maciejowej i uwiadomił niespokojnie nań oczekujących chłopców, że pan Rafałowicz zgodził się na to, by Maciek wziął udział w wyprawie, ale wydostać się z miasta musi sam.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.