Szwedzi w Warszawie/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX
Jako Maciek przekonany jest, że w podziemiu sam Lucyper go przedrzeźnia.

Do owego otworu, z którego wiało stęchłe, zgniłe powietrze, pierwszy ciekawie zajrzał Maciek, ale zaraz cofnął głowę, otrząsnął się i zawołał:
— O, laboga, laboga! jakże tam ciemno i zimno, brrr!
— Moi chłopcy, rzekł pan Rafałowicz — teraz należy rozszerzyć otwór, bo najprzód przez tę wązką dziurę nikt z nas się nie przedostanie, a potem trzeba, żeby tam naszło dużo świeżego powietrza, bo inaczej podusimy się z kretesem.
Zabrano się więc znowu do roboty, która teraz, gdy już otwór wyłamano, o wiele była łatwiejszą. W niespełna godzinę dziura była tak znaczna, że nietylko trzej chłopcy, którzy byli chudzi i wysmukli, ale i pan Rafałowicz ze swoim brzuszkiem mógł przez nią snadnie przeleźć. Z dziury tej patrzała ponura ciemność i wiało ciągle duszne, przesycone wilgocią i stęchlizną powietrze. Maciek, który więcej udawał, że robi, niż w rzeczy samej pracował, przeciągnął się, ziewnął głośno i rzekł:
— Oj rety, rety, jakżem się zmachał!
Obcierał pot z czoła, spoglądał na obecnych, którzy odpoczywali, oddychając ciężko, bo praca była mozolna a gorąco w izbie nieznośne, i gadał:
— Ot, prawdę rzekłszy, wartoby co przekąsić, bo mi się jelita wyciągnęły jako dratwy.
— Już chcesz jeść? a dawnoś to jadł? — spytał pan Rafałowicz.
— A dawno.
— Kiedyż?
— Na śniadanie kiełbasy se zjadłem.
— No, to ci się jeść jeszcze nie powinno chcieć.
— Po takiej pracy?
— Widziałem ja, jakoś ty pracował.
— A pracowałem... a Szweda zakłuć to nic? a taką dziurę wybić to furda? O, laboga, laboga, jaki też to jegomość sprzeczny!
Poszedł do swego tobołka, rozwiązał go, wydobył kawał kiełbasy z czosnkiem, bo ją czuć było zdaleka, do tego wziął odpowiednią pajdę chleba i siadłszy sobie w kącie, zajadał smacznie, nie odzywając się już nic i nie zważając wcale na to, że Kacperek i Kazik podrwiwali sobie z niego na umor.
Upłynęło tak z pół godziny na śmiechach i żartach, i do lochu powinna była wejść znaczna ilość świeżego powietrza. Pan Rafałowicz wstał, z pod żupana wyjął jakieś pudełko i pokazując je chłopcom, rzekł:
— Przypatrzcie się, to jest instrument, mociumpanie, który się zowie busolą. Ta strzałka, którą tu widzicie, żeby niewiem jak obracać pudełko, zawżdy północ wskazuje.
Maciek, który także się zbliżył, żeby zobaczyć pudełko, zapytał:
— A na co to?
— Na to, że w podziemiach, do których się zaraz spuścimy, mogą być różne rozgałęzienia, piwnice, odnogi, tak, że nie znając ich dobrze, możemy pobłądzić. Mając plantę nieboszczyka mistrza Ascolego i tę oto busolę, zawsze wiedzieć będziemy, gdzie iść należy.
— A bo to prawda! — zauważył Maciek.
— Obaczysz, że prawda.
— Hm, jeśli to prawda, to te hycle Niemcy zawżdy coś wymyślić muszą. O, laboga, laboga jaki to zmyślny naród!
— Pewno, że zmyślny — zauważył pan Rafałowicz — nie tak jak my, co jeno jeść, pić, bić się i sejmy zrywać umiemy.
— Ale to już czas w drogę, zabierajmy się! Wszelako najprzód, chłopcy, nie należy żadnego po sobie śladu zostawić. Kto wie, może tam już w mieście jest rejwach o zabitego Szweda, może kto widział Maćka... jednem słowem, nie trzeba, żeby się nawet domyślano o istnieniu tych lochów, mociumpanie.
— Jużcić jegomość mądrze to wykalkulował — zauważył Kacperek.
— Trzeba tedy — prawił dalej pan Rafałowicz — wszystek ten gruz i tynk starannie uprzątnąć i wrzucić do lochu.
To rzekłszy, sam się zabrał do roboty, chociaż był stary i otyły, i raźno zbierając gruz i tynk, wrzucał go do lochu, gdzie z głuchem dudnieniem spadał gdzieś głęboko. Chłopcy przykładem tym zachęceni, w jednej chwili uprzątnęli wszelkie ślady, w czem i Maciek brał udział, wprawdzie więcej się kręcił jak robił, ale zawsze kilka garsteczek wapna cisnął do podziemia, a gdy już wszystko wyprzątnięto, swoim zwyczajem wyprostował się i jęknął:
— O, laboga, laboga, a tom się zmachał!
— Teraz, chłopcy — mówił pan Rafałowicz — trzeba obraz zawiesić na tem samem, co dawniej, miejscu. Zakryje on dziurę w murze i gdyby tu kto, czego Boże broń wszedł, niczego się nie domyśli. Uchyliwszy obrazu, przesuniemy się po jednemu do lochu, a potem go spuścimy i dziura w murze będzie zakrytą.
Zrobiono tak i w rzeczy samej obraz tak zakrył wybity w murze otwór, że ktoś, nie wiedząc o tem, w żaden sposób nie mógłby się domyślić co się za obrazem znajduje. Potem pan Rafałowicz kazał się zaopatrzyć w wodę, przyczem sam wyszedł na podwórze, a potem ostrożnie przez bramę wyjrzał na ulicę. Ale nic niepokojącego nie dostrzegł. Na murach i na basztach bram Nowomiejskich stały gęste straże, ale niczem nie zdradzały obawy lub gniewu. Większość z nich pod palącemi promieniami czerwcowego słońca drzemała leniwie.
Uspokojony co do tego, pan Rafałowicz wrócił do izby, a gdy dwa duże dzbany pełne były wody, kazał zapalić pochodnie, obraz uchylić i przeżegnawszy się, pierwszy ruszył do lochu. Za nim poszedł Kazik, potem Maciek, wreszcie Kacperek, któremu, jako najrozważniejszemu, kazano obraz spuścić.

Na samym początku podziemia znajdowały się wązkie schody kamienne, oślizgłe od wilgoci. Schodów tych było piętnaście i trzeba było bardzo ostrożnie po nich stąpać, gdyż były wązkie i ślizkie nadzwyczajnie. Gdy nakoniec wszyscy czterej z nich zeszli w milczeniu, znaleźli się w niewielkiej, sklepionej mocno z głazów polnych, półokrągłej piwnicy. Owionęło ich tu powietrze zimne, przejmujące wilgocią, zwłaszcza po upale tam na górze, ale zupełnie czyste. Był nawet lekki przeciąg, co świadczyło, że gdzieś tam w głębi znajdował się jakiś otwór, przez który przedostawało się do lochu świeże powietrze. Panowała tu zupełna, martwa, senna cisza; żaden odgłos ze świata zewnętrznego nie dostawał się do tych murów potężnych, w głębi ziemi zanurzonych, mrocznych i ponurych.

Wszyscy czterej stali, depcząc z trzaskiem gruz wrzucony z izby, i w milczeniu rozglądali się dokoła. Od chwiejących się płomieni pochodni padał migotliwy, purpurowy blask na ściany i sklepienie piwnicy, drżał na nich i nic rozświecając głębi, owszem zgęszczał w niej ciemności. Od czterech osób, wytworzyły się cztery długie cienie, które, wlokąc się po ziemi, podnosiły się na ściany i nikły na sklepieniu, ruchliwe, straszne, ponure.
Milczano i z pewną zabobonną trwogą przypatrywano się piwnicy i rozglądano dokoła. Pierwszy Kazik przerwał to przygnębiające milczenie, szepcząc:
— Jak tu cicho!
— A nie prawda, nie cicho! — odrzekł na to Maciek — bo słyszę wyraźnie, jak mysz kicha!
Pan Rafałowicz, chcąc dodać otuchy chłopcom, roześmiał się głośno i rzekł:
— Pierwsze słyszę, żeby myszy kichały.
— O, laboga, laboga, żebym ja miał tyle talarów, ile razy słyszałem myszy kichające! O słychać... Ale nikt już nie odpowiedział, bo dziwna rzecz, pod tem sklepieniem, w tych murach i w tej niczem niezamąconej ciszy, najlżejszy szept rozlegał się donośnie, a gruby głos Maćka huczał jak armata i podchwytywany przez mury kilkakrotnie odbijał się echem i ginął gdzieś coraz cichszy, coraz dalszy. Zrobiło to na chłopcach, niezwykłych tego, wielkie wrażenie, ale na samym Maćku. Wypowiedziawszy swe zdanie o myszach kichających i słysząc je wielokrotnie powtórzone przez echo, umilkł, roztworzył szeroko usta i wytrzeszczywszy swe maleńkie oczka, stał przez chwilę nadsłuchując, poczem nagle przysunął się do pana Rafałowicza i głosem jak mógł najcichszym, szepnął:
— O, laboga, laboga, jegomościuniu! Ja nie pójdę dalej. Tam złe siedzi, może sam Lucyper i przedrzeźnia mię. Oj rety! rety! nie pójdę, jeszcze mi gdzie łeb urwie.
— Milczałbyś, baranie jakiś — zawołał na to gniewnie Kacper — i nie wyzywał złego ducha. To nie żaden Lucyper, który przecież nad chrześcijanami nie ma nijakiej mocy, ale echo. Głos się odbija o sklepienie i ściany i stąd zdaje się, jakby nas kto przedrzeźniał. Prawda, jegomość?
— Prawda, zupełna prawda. I trzeba być Maćkiem chyba, żeby się tego bać. Nie gadaj, to cię mury przedrzeźniać nie będą.
— Tak, ale ja się boję i pójdę sobie tam... na górę.
— Na to chyba, cebulo jakaś, żeby cię Szwedy capnęły i powiesiły na rynku — odezwał się z gniewem Kazik.
— Nie gadaj! obwiesiłyby mnie... na rynku?
— Tak na rynku... przed ratuszem.
— A nie chcę!
— Więc stój cicho i nie pleć głupstw.
Tymczasem pan Rafałowicz obejrzał bacznie piwnicę. Była ona niewielka i z trzech stron nie było z niej żadnego wyjścia; z czwartej biegł od niej czarny, ciemny, wązki korytarz. Pan Rafałowicz wziął do ręki prospekt Ascolego, potem spojrzał na busolę i rzekł:
— Wszystko dobrze, tym korytarzem trzeba nam iść. Akuratnie się to zgadza z rysunkiem mistrza Ascolego. No, w imię Boże, ruszajmy naprzód. bo czasu szkoda, a przed nocą trzeba nam powrócić do miasta.
To rzekłszy, ruszył naprzód, a za nim gęsiego Maciek, Kazik i Kacper na końcu. Korytarz był także mocno sklepiony i grunt pod nim wolno, łagodnie, ale ciągle się zniżał. Chłód panował tu przejmujący, wilgoć była wielka i ze sklepienia woda kapała, tworząc tu i owdzie kałuże i czyniąc grunt miękkim, ślizkim i grzązkim. Powietrze wciąż było czyste i lekki przewiew naginał wstecz płomienie pochodni i kopeć ich pędził poza idących. Wygląd korytarza miał charakter ponury, a purpurowe blaski wlokły się leniwie po sklepieniu pełnem grzybów, pleśni szkaradnej i błyszczących kryształów saletry.
Posuwano się dość wolno i ostrożnie, bo spadek stawał się coraz naglejszy, a ziemia mokra ślizką nadzwyczajnie. Pan Rafałowicz miał czekanik w ręku i nim się podpierał, Kazik użył do tego drąga żelaznego, a Kacper pomagał sobie szpadą szwedzką, którą zabrał Maćkowi, wytłomaczywszy mu, że broń ta może go zdradzić przed Szwedami. Jeden tylko Maciek z tobołkiem na plecach, okryty swą wielką i ciężką opończą bajową, nic nie miał w ręku, czemby mógł się podpierać. To też kilkakrotnie robiąc wielkie kroki swemi długiemi i cienkiemi nogami, ile że pragnął być zawsze jak najbliżej pana Rafałowicza, do którego jednego czuł zaufanie, poślizgnął się już fatalnie, ale zawsze zdołał się uchwycić bocznego muru i utrzymać na nogach, sycząc głosem stłumionym, bo się bał, jak mówił, przedrzeźniania.
— O, laboga, laboga!
Ale nakoniec, tuż nad kałużą ciemną i błotnistą, chcąc ją jednym krokiem przesadzić, tak jakoś nieszczęśliwie stąpnął, że się poślizgnął i jak długi runął w sam środek kałuży, wrzeszcząc w niebogłosy:
— Reta, ludzie... reta!
Pan Rafałowicz natychmiast się zatrzymał i odwrócił, ale Kazik i Kacper, widząc grzebiącego się w błocie Maćka, nie mogli wytrzymać i parsknęli obaj śmiechem.
— O, laboga, laboga! — jęczał Maciek, ruszając się ciężko w błocie, a w odzew na to rozlegał się śmiech obu idących za nim chłopców, śmiech huczący donośnie w tym długim i wązkim korytarzu.
Nakoniec Maciek wydobył się z błota, umorusany jak nieboskie stworzenie, z włosami polepionemi błotem, czarny, brudny i spluwający. Patrząc na śmiejących się z niego, choć mu się z razu płakać chciało, bo już nosem głośno pociągał, ale także śmiać się zaczął, a że pan Rafałowicz. naglił, by iść naprzód, więc ruszono, śmiejąc się i żartując z tej przygody Maćka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.