Sztuka czytania/Marzenia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Bereza
Tytuł Sztuka czytania
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1966
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

MARZENIA

Zofia Romanowiczowa opublikowała dwie powieści: „Baśkę i Barbarę“ (1958) i „Przejście przez Morze Czerwone“ (1961). Myślę, że dopiero druga powieść Romanowiczowej pozwala utwierdzić się w rozeznaniu co do charakteru i jakości jej talentu. „Baśka i Barbara“ była dziełkiem wiele zapowiadającym, ale niespójnym wewnętrznie, bardzo jeszcze niejednolitym.
Prawdę mówiąc, pierwszorzędne były jedynie początkowe partie „Baśki i Barbary“. Zacząć w powieści pisanej przez kobietę od znalezienia słów, wyrażających doświadczenia ciąży, rodzenia i macierzyństwa to znaczy zacząć od tego, co jest źródłem i apogeum kobiecości, co prowadzi do jedynej w swoim rodzaju wizji świata i człowieka. Romanowiczowa z właściwą sobie subtelnością kreśli kontury tej wizji: „Wtedy wiedziałam jednak: tak się umiera. I tak się rodzi. Tak się obraca ziemia. Tak wybucha lawa. Tak zwija się w spiralę mgławica“ (PIW, 1958, str. 21). Niemowlęctwo Baśki odczute i opowiedziane przez Barbarę, dało przepiękne karty prozy Romanowiczowej. Nikt poza matką nie jest w stanie wtargnąć tak daleko w świat pierwszy człowieka, zrozumieć ten największy dramat bez słów, zbliżyć się do najwspanialszej tajemnicy. Wokół tajemnicy końca zamyka się połowa wielkiej sztuki świata, tajemnica początku jest do dziś w sztuce dziewiczym lądem, bo jest to ląd niedostępny dla mężczyzny. Romanowicza ze zdumiewającą odwagą zbliża się do tego lądu. I ona, choć kobieta, jest skazana wyłącznie na wygląd zewnętrzny, na behavioryzm. „Nie, doprawdy, gdzie się kończyło, gdzie się zaczynało to, co było nią, w tych pierwszych tygodniach? Własne piąstki obserwowała ze zdumieniem, dwa niepojęte zwierzątka w wiecznym ruchu, skurczu, przeszywane krótkimi spięciami, obce, żywe. Przyczajała się i otwierała usta, by którąś przecież posmakować, possać, połknąć, jak pisklę, które otwiera dziób na przelatujące owady“ (tamże, str. 45).
Na tyle, na ile jest to możliwe, Romanowiczowa odsłania fazy pierwszych dramatów władzy, dramatów rozeznań, dramatów wspólnoty i obcości, panowania i trwogi. Tak dochodzi pisarka do dramatu nazywania. Tu jednak tajemnica początku człowieka przeradza się w tajemnicę początku Polaka. Nie chcę powiedzieć, że ten drugi wymiar sprawy jest nieważny, stwierdzam jedynie, że „Baśka i Barbara“ przekształca się w całkiem inną już powieść, w powieść polonijno-społecznikowską. Co do mnie, wolałbym jednak, żeby Romanowiczowa sprawy polonijne wyodrębniła w jakimś rodzaju piśmiennictwa użytkowego, a fascynującą skądinąd sprawę dramatu dwujęzyczności ujęła w wymiarze równie uniwersalnym jak w początkowych partiach swego utworu. Myślę zresztą, że dramat dwujęzyczności wymagałby czegoś innego niż to, co gwarantuje technika behaviorystyczna. W najatrakcyjniejszych partiach „Baśki i Barbary“ behavioryzm był jedynie możliwy, nie wynikał on jednak z żadnych programowych założeń pisarki. Że tak było, świadczy najlepiej „Przejście przez Morze Czerwone“, powieść, w której z behavioryzmu nie pozostał nawet ślad.
„Przejście przez Morze Czerwone“ uważam za dziełko o wyrównanej, prostej doskonałości. To, co chciała pisarka powiedzieć, zostało powiedziane słowem prostym, kunsztownym i bezbłędnym. Może aż za bardzo bezbłędnym, wyważonym, przewidzianym z doskonałym wyczuciem smaku, stylu, zamiaru kompozycyjnego. Tak bezbłędnie potrafią pisać jedynie kobiety, może dlatego, że rzadko ich ambicją jest odkrywanie stylu, że nie lubią one czy nie stać je na ryzyko, na niepewność, na nieporządek, nieuchronnie związany z eksperymentowaniem, badaniem możliwości, myśleniem pod żadnym względem nie sprawdzonym. Romanowiczowa nie odkrywa w swoim znakomitym dziełku niczego, daje natomiast absolutnie wierne i absolutnie własne świadectwo prawdom ludzkiego losu w jego najcieńszych, najbardziej osobistych, najbardziej wewnętrznych przebiegach. Jej dziełko to majstersztyk kultury, mądrości, kobiecej delikatności, kobiecego wyrafinowania. Niełatwo zabrać się do tego kunsztownego przedmiotu sztuki z narzędziami takimi, jakimi może dysponować krytyk. Przyznaję, brak mi absolutnie narzędzi dość precyzyjnych, dość delikatnych, dość czułych. Chciałbym prosić autorkę o wyrozumiałość i pobłażliwość.
„Przejście przez Morze Czerwone“ to nowoczesny monolog, niby spowiedź, niby wyznanie, kobiety kochającej i niekochanej, świadomej swojej niedojrzałości i nie pogodzonej ze swoją dojrzałością, hołubiącej swoją niedojrzałość i pogardzającej swoją dojrzałością, chłopięco czystej i wzniosłej i chłopięco fanatycznej w swoim przywiązaniu do wzniosłości, a jednocześnie tak doświadczonej, jak to się zdarza tylko kobietom. Mimo woli antynomia dojrzałość — niedojrzałość wysunęła mi się na plan pierwszy, gdy spróbowałem najogólniej scharakteryzować rodzaj doświadczeń i przeświadczeń bohaterki i narratorki „Przejścia przez Morze Czerwone“. Można, a nawet należy przypisać tym kategoriom znaczenia gombrowiczowskie, a więc ogólnointelektualne i filozoficzne, kulturowe i cywilizacyjne. Opowieść Romanowiczowej rozgrywa się na planie psychologiczno-moralnym, ale dość jest w tej opowieści sugestii, usprawiedliwiających szersze zakusy interpretacyjne. Z tym, że trzeba od razu powiedzieć, iż gombrowiczowskie kategorie dojrzałości i niedojrzałości musiałyby być skojarzone u Romanowiczowej z całkiem przeciwstawną skalą wartości. U apostoła dojrzałości niedojrzałość znaczy tyle samo co nieświadomość, nieautentyczność, nonsensowność, sztuczność, wręcz idiotyczność. To, co u Romanowiczowej nazywam żywiołem niedojrzałości, mieści w sobie pełną świadomość, jedynie prawdziwą autentyczność, najgłębszy ludzki sens, prawdziwość bardziej prawdziwą niż wszystkie realne ludzkie doświadczenia, urodę i piękno człowieka i życia w stopniu doskonałym i absolutnym. U Romanowiczowej oczekiwany przez człowieka wymiar idealny rzeczy ludzkich, niezależnie od tego, że życie go nigdy nie potwierdza, jest po stokroć ważniejszy niż ich sprawdzalny wymiar rzeczywisty. Bohaterka „Przejścia przez Morze Czerwone“ formułuje expressis verbis swoją zasadę wartościowania: „Wcielenie marzeń, cóż za ironia, właśnie wcielając się marzenia obracają się w cień, rzeczywistość jest cieniem marzeń, nie ciałem, szaleństwo chcieć utrwalić cień“ („Przejście przez Morze Czerwone“, str. 127).
Bohaterka powieści ściga swój świat idealny, swój świat marzeń, w którym miłość znaczy miłość i jest czysta i doskonała, w którym wspólnota ludzka daje siłę moralną i jest gwarancją człowieczeństwa, w którym radość z tej wspólnoty równoważy wszystkie cierpienia świata. Idea tego świata marzeń ucieleśniła się dla bohaterki, o ironio, w okolicznościach maksymalnego pohańbienia człowieka w niemieckim obozie wojennym. „A jednak nie, całe moje wewnętrzne przekonanie to potwierdza, razem z pamięcią, że tylko dzięki Lucynie, od pierwszej chwili, od pierwszego spotkania, rozpoznania, powitania, wymiany litości, pociechy, przerażenia, wymiany, która w religii nazywa się obcowaniem i która stanowi jedyną możliwą ludzką wspólnotę, która doskonale obywa się bez słów, przelewa cała w jednym spojrzeniu, w jednym momencie, od tej chwili możliwość załatwienia na własną rękę mej sprawy, możliwość oderwania się od tego losu, stała się dla mnie problematyczna. Przestałam myśleć: ja. Pomyślałam: my“ (str. 34-35). „Granica, poza którą nie opłacało się przeżyć, nie opłacało się wyjść z obozu, była wtedy jasna i oczywista, posunięta do samych kresów człowieczeństwa, to prawda, ale tym bardziej surowa, i za nas obie Lucyna była tej granicy świadkiem i stróżem. Ona zawsze była gotowa zrezygnować, gdy ja bardziej słaba, bardziej chwiejna, ze strachu właśnie i ze słabości nieraz czepiałam się krawędzi bardziej kurczowo, niż postanowiłyśmy, że warto“ (str. 43). „Pierwszy raz w życiu i zresztą jedyny zdarzyła mi się taka integracja, takie z kimś wewnętrzne zjednoczenie, wyraźnie mi się wtedy życie przełamało, bardziej definitywnie niż przez wojnę, niż przez sam fakt wywiezienia, wyraźny był moment, w którym osobne nasze losy, mój i Lucyny, a więc i Leszka, zaskoczyły, zamieniły się w jeden, dzielony“ (str. 70).
Celowo odwołuję się do tekstu powieści, ponieważ sprawy nie da się opowiedzieć, jak to się mówi, własnymi słowami, nie da się, jak tego wymagano w szkole, streścić. Powiedzieć, że bohaterka w obozie zawarła doskonałą przyjaźń z drugą kobietą, że wyznaczyła sobie idealnie pojęte miejsce trzeciej w związku tej kobiety z mężczyzną, który nie przeżył wojny, ale nie przestał istnieć jako duchowy partner, to znaczy rozbić kruchą, ale spoistą konstrukcję idealnego świata bohaterki, to znaczy obnażyć naiwność tej konstrukcji, zasugerować dwuznaczności, które w tej konstrukcji tkwią, ale nie są płaskie, nie są banalne. Świat marzeń bohaterki jest oparty na szaleństwie ludzkiego serca, ja jednak jestem ostatnim z tych, którzy by się dziwili jakiemukolwiek szaleństwu ludzkich uczuć. I kruchość, i naiwność, i dwuznaczność tej konstrukcji jest samą prawdą. Można postulować i praktykować w życiu najkonsekwentniejszą dojrzałość i nie wyzwolić się do końca od szaleństwa idealnych marzeń. Wiem, że można być zużytym w praktykowaniu programowej dojrzałości jak wyszła z obiegu płyta i mimo tego nie być wcale wolnym od złudzenia, że zdarzy się to, co się zdarzyć nie może. Choćby się nie wiem jak długo walczyło z dzieckiem w sobie, każdy z nas, dopóki jest i niezależnie od tego jaki jest, jest dzieckiem podszyty i wątpię, czy jest jakiekolwiek inne wyjście poza przyznaniem się do takiego stanu rzeczy. Bohaterka Romanowiczowej przyznaje się do tego. „Owinięta po maniacku swoją częścią koca, byle nie dotykać mnie, byle być osobno, zasypiała spokojnie, gdy ja połykałam łzy, gdy dziecko, które było we mnie, którym jednak byłam, potrzebowało pociechy, zwyczajnej pociechy, zażegnania niebezpieczeństwa przez czyjąś rękę na czole, czyjeś ramię pod głową“ (str. 129-130).
Prawda praktycznego życia polega na tym, że jesteśmy jak pobielane groby, a marzymy jak dzieci. Godzimy się na mniej, na gorzej, na byle co, byle żyć, i łudzimy się bez większej wiary zresztą, że odżyjemy przecież, że będziemy prawdziwi, że będziemy pocieszeni, że opadnie z nas nasze świństwo, nasz grzech, nasz brud i nasza śmierć. „Gdyby można od tego wszystkiego odwrócić się, niech przepada, rozebrać się z tych wszystkich pozorów, z tych ustępstw, z tych porażeń, być razem, w zgodzie z Lucyną, z sobą, z nami, z pojęciem o Lucynie, o sobie, o nas, a wtedy, gdyby raz jeszcze drzwi otworzyły się i gdyby można przestąpić je nago. Cokolwiek by nas za tymi drzwiami czekało, nawet złe, byłoby dobre, bo razem“ (str. 162).
To wszystko kończy się jednak na „gdyby“, na złudzeniu pobożnym, a nieprawdziwym, na czekaniu pozornym, a przecież potrzebnym. Poprzez sztukę, a ściślej mówiąc poprzez literaturę (literatura jest w tym względzie jedyna i nie zastąpiona) możemy tę sprawę rozegrać dramatycznie i heroicznie, wzniośle i ostatecznie. I tak się dzieje u Romanowiczowej. Konflikt między marzeniem a rzeczywistością rozwiązuje pisarka według wzorów tragicznej literatury. W obozie możliwość rozwiązania była w ręku obydwu bohaterek. „Tego ziarenka nie mogli nam odebrać, byłyśmy śmiertelne, więc byłyśmy w ich mocy, byłyśmy śmiertelne, więc nie mieli nad nami władzy, miałyśmy wciąż ten klucz, znałyśmy tajemnicze wyjście z tej niewoli, jedyne, jakie istniało, ale za to definitywne, skuteczne, pod postacią odmowy“ (str. 44). Ten klucz pozostał po latach już tylko w ręku narratorki, a właściwie ona jedna była w stanie się nim posłużyć aktywnie, a ta druga zdolna była jedynie do bezsłownej i biernej aprobaty. Opowieść Romanowiczowej ma na celu nasze współprzeżywanie tego ostatecznego momentu, gdy klucz musiał być nieuchronnie użyty. Cel został osiągnięty, byliśmy przez krótki czas heroiczni i wzniośli, uznaliśmy na moment konieczność ostatecznego rozwiązania, dokonaliśmy bohaterskiej odmowy godzenia się na mniej, na gorzej, na byle co i będziemy istnieć znów jak świeżo pobielone groby do czasu, gdy nikt już naszych grobów bielić nie będzie. Tyle i tylko tyle dać nam może literatura.
Podkreślam, ironiczny podtekst ostatnich zdań odnosi się do możliwości literatury w ogóle, nie do dziełka Zofii Romanowiczowej. To bardzo piękna, szlachetna i ludzka książeczka, hołd złożony naszym marzeniom, naszej potrzebie marzeń, naszej konieczności marzeń.

Zofia Romanowiczowa: „Przejście przez Morze Czerwone“, Warszawa 1961, Państwowy Instytut Wydawniczy.