Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział XVIII
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Ilustrator Stanisław Sawiczewski
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.
„Daniel to przyszedł na sąd, istny Daniel! O! mądry młody sędzio, jakże ja czczę ciebie!“
Kupiec Wenecki.

Skinnerzy podążyli ochoczo za kapitanem Lawtonem do jego kwatery. Kapitan dragonów okazywał zawsze tyle gorliwości dla sprawy, której służył, tak nie dbał o własne bezpieczeństwo, gdy miał do czynienia z wrogiem, a jego wzrost i postawa tak bardzo czyniły go groźnym, że wszystko to razem wzięte zjednało mu w jego pułku zgoła wyjątkową, a pod pewnemi względami niesprawiedliwą opinję. Zuchwałą jego odwagę poczytywano za krwiożerczość, a popędliwą gorliwość za wrodzone okrucieństwo. Natomiast parę wypadków, w których Dunwoodie okazał się wyrozumiałym, a raczej ściśle mówiąc bezstronnie sprawiedliwym, wystarczyło, by ci i owi pod niebiosa wynosili jego pobłażliwość i dobroć serca. Bo rzadko-kiedy ujemna lub dodatnia opinja odpowiada w równej mierze tym wadom lub zaletom które głosi.
Dopóki herszt bandy znajdował się w obecności majora, czuł to szczególne skrępowanie, jakiego występek doznaje zwykle w obliczu uznanej cnoty; lecz wyszedłszy z domu, nabrał wnet przekonania, iż dostał się pod opiekę pokrewnego ducha. W zachowaniu się Lawtona była powaga, wprowadzająca często w błąd tych, którzy go bliżej nie znali, tak dalece, iż w pułku utarło się twierdzenie, że „kiedy kapitan się śmieje, to wtedy się źle dzieje“. Przysunąwszy się zatem do swego przewodnika, herszt zawiązał poufną rozmowę:
— Zawsze to dobrze, gdy człowiek wie, czy ma do czynienia z przyjacielem czy z wrogiem — rzekł w rodzaju wstępu.
Kapitan odpowiedział mruknięciem, które tamten wytłumaczył sobie po swojej myśli.
— Major Dunwoodie cieszy się, jak sądzę, względami Washingtona — ciągnął dalej skinner tonem wyrażającym raczej wątpliwość niż pytanie.
— Są tacy, którym się tak zdaje.
— Wielu przyjaciół Kongresu w tem hrabstwie — mówił dalej tamten — życzyłoby sobie widzieć innego oficera na czele jazdy, ja zaś, gdybym tylko wiedział, że od czasu do czasu znajdzie się w wojsku ktoś, co mnie w razie potrzeby osłoni, mógłbym oddać sprawie usługi, wobec których schwytanie kramarza jest drobnostką.
— Doprawdy? I jakież to naprzykład?
— Takie, z których i ów oficer mógłby w równym stopniu skorzystać — rzekł skinner ze znaczącem spojrzeniem.
— Ale w jaki sposób? — zapytał niecierpliwie Lawton, przyśpieszając kroku, tak, żeby go reszta bandy słyszeć nie mogła.
— Ano, w pobliżu królewskich oddziałów nawet prawie na samej linji dałoby się niejedno uskubnąć, gdybyśmy mieli siłę, która broniłaby nas od ludzi de Lancey’a[1] i osłaniała nasz odwrót, by nas przypadkiem nie odcięto.
— Myślałem, że „zbiegowie“ sami sobie w tych rzeczach radzą.
— Potrosze. Ale muszą szukać pomocy pomiędzy swoimi. Ja urządzałem dwukrotnie takie wycieczki w zmowie z nimi; raz postąpili rzetelnie, ale za drugim razem napadli na nas, rozpędzili i przywłaszczyli sobie całą zdobycz.
— To było istotnie bardzo nieuczciwie z ich strony. Nie pojmuję, jak porządny człowiek może się wdawać z takimi hultajami.
— Ano cóż, musimy wchodzić z nimi w porozumienie, bo inaczej mogłoby być jeszcze gorzej. Jak pan sądzi, czy majorowi Dunwoodie możnaby zaufać?
— Niby na uczciwych warunkach?
— Oczywiście, przecież pan wie, jaką opinją cieszył się Arnold, dopóki nie schwytano angielskiego majora.
— Hm, nie sądzę, żeby Dunwoodie sprzedał swoje dowództwo, jak to chciał uczynić Arnold, i nie zdaje mi się również, żeby mu było można zawierzyć w tak drażliwej sprawie jak ta, którą poruszyliście przed chwilą.
— Otóż to — rzekł skinner tonem, świadczącym, jak bardzo był zadowolony z własnej przenikliwości.
Tymczasem przyszli do porządniejszego folwarcznego domu, którego bardzo rozległe zabudowania znajdowały się, jak na owe czasy, w dosyć przyzwoitym stanie.
Żołnierze pozajmowali stodoły, zaś konie ich mieściły się w długich szopach, zabezpieczających podwórze od zimnych północnych wiatrów. Teraz konie te posiodłane, z uzdami na szyjach, aby w każdej chwili można ich było dosiąść, jadły sobie spokojnie. Lawton zostawił skinnera przed domem i wszedł sam do kwatery, wrócił jednak niebawem ze stajenną latarnią w ręku i poprowadził bandę ku obszernemu sadowi, z trzech stron otaczającemu budynki, Skinnerzy poszli za nim w milczeniu, sądząc, że zamiarem jego jest ułatwić dalszą rozmowę na ten interesujący temat, bez obawy że niepowołane ucho może ją podsłuchać.
Herszt przysunął się znów do Lawtona, a chcąc mu dać lepsze wyobrażenie o swojej inteligencji, rzekł:
— Jak pan sądzi, czy kolonje wezmą ostatecznie górę nad królem?
— Czy wezmą? — wykrzyknął kapitan zapalczywie, lecz opamiętawszy się wnet, dodał spokojnie:
— Oczywiście, że wezmą. Jeżeli Francja użyczy nam broni i pieniędzy, przepędzimy królewskie wojska w ciągu pół roku.
— I ja tak sądzę, a wówczas będziemy mieli rząd wolny, a ci, którzy teraz walczą za niego, otrzymają nagrodę.
— O! — zawołał Lawton — wasze prawa będą niezaprzeczalne. Natomiast ci podli torysi, którzy sobie żyją w domu jak u Pana Boga za piecem, pilnując swego gospodarstwa, słusznie pójdą w poniewierkę. Wy zapewne nie macie gospodarstwa?
— Jeszcze nie, ale byłoby źle, żebym go się nie dochrapał przed zawarciem pokoju.
— Otóż kto pilnuje własnych interesów, pilnuje interesów kraju; trzeba tylko nie dać się zjeść w kaszy, a daleko się zajedzie.
— Otóż to — rzekł znowu herszt, coraz bardziej zachwycony rozmową, z której jak najpomyślniejsze wysnuwał dla siebie wnioski. — I, proszę pana, czy to nie byli wierutni głupcy, ci ludzie Pauldinga[2], że nie dali uciec królewskiemu generał-adjutantowi?
— Głupcy! — zawołał Lawton, zaśmiawszy się gorzko — to prawda, że głupcy, król Jerzy byłby im lepiej zapłacił, bo jest bogatszy. Byliby panami do końca życia, Ale, dzięki Bogu, istnieje jeszcze jakiś cudowny duch w narodzie, Ludzie, którzy nic nie mają, postępują tak, jak gdyby bogactwa Indyj miały opłacić ich wierność, nie wszyscy są takimi nikczemnikami jak ty, bo w takim razie dawnobyśmy już jęczeli w angielskiej niewoli.
— Co! — wykrzyknął herszt, cofając się i spuszczając muszkiet do wysokości piersi kapitana — więc omyliłem się, pan jesteś moim wrogiem?
— Łotrze! — zagrzmiał Lawton, wytrącając mu szablą muszkiet z ręki — raz jeszcze wyceluj do mnie, a przetnę cię przez pół.
— Więc pan nam nie zapłaci, kapitanie Lawton? — zapytał skinner, dygocąc ze strachu, bo w tej samej chwili ujrzał konny oddział dragonów, w milczeniu otaczający całą bandę.
— O! zapłacę ci, zapłacę, otrzymasz nagrodę w całej pełni, Masz, to są pieniądze, przysłane przez pułkownika Singletona dla tych, co schwytają szpiega. — I pogardliwie rzucił hersztowi worek z gwinejami pod nogi. — Broń na ziemię, łotry, i przeliczyć mi pieniądze, żebyście się przekonali, że są w porządku.
Wystraszona banda spełniła rozkaz, a podczas gdy oddawali się temu miłemu zajęciu, kilku ludzi Lawtona cichaczem powyjmowało ładunki z ich muszkietów.
— Tak, panie kapitanie — odpowiedział herszt — i z pozwoleniem pańskiem pójdziemy teraz sobie.
— Stój! nie tak prędko. Skończyliśmy z nagrodą, a teraz kolej na sprawiedliwość. Płacimy wam za schwytanie szpiega, ale karzemy was za grabierz, podpalenie i mord. Bierzcie ich, chłopcy, i wsypcie każdemu Mojżeszowe prawo: czterdzieści bez jednego.
Rozkaz spełniono ochoczo, w mgnieniu oka schwytano skinnerów i przywiązano każdego zosobna do rosnących w sadzie jabłoni. Błysnęły szable; jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej pospadały z drzew gałęzie, wybrano z pomiędzy nich najbardziej giętkie, i tylu dragonów, ilu było opryszków, chętnie chwyciło za tę broń. Kapitan Lawton dał znak, zalecając wykonawcom Mojżeszowego prawa, by nie przekroczyli przepisanej liczby razów, i w chwilę potem istny wrzask wieży Babel zatrząsł sadem. Najgłośniej darł się herszt, zapewne dlatego, iż kapitan Lawton uprzedził jego operatora, że ma do czynienia z dowódcą i że powinien mu oddać należne honory. Wszystko odbyło się sprawnie, szybko i podług przepisu; wyjąwszy tę okoliczność, że ćwiczący zaczęli liczyć razy dopiero wtedy, gdy wypróbowali rózgi jakimś tuzinem wstępnych uderzeń, by, jak sami potem mówili, znaleźć odpowiednie miejsce do bicia. Po skończonej operacji Lawton rozkazał swoim ludziom zostawić skinnerów ich losowi i dosiąść zpowrotem koni, podczas gdy zbici opryszkowie przywdziewali zdjętą im odzież.
— Widzisz, mój przyjacielu — rzekł kapitan do herszta, gdy już mieli odchodzić — że w razie potrzeby, mogę cię nietylko osłonić, ale i odsłonić. Jeżeli się częściej spotkamy, to cały twój korpus okryje się bliznami, które o ile niezbyt zaszczytne, o tyle zasłużone będą.
Herszt nic nie odpowiedział. Majstrował coś koło swego muszkietu, nagląc towarzyszy do pośpiechu, poczem cała banda skierowała się ku pobliskim skałom, nad któremi jeżył się las gęsty. Księżyc wszedł właśnie i oświecił oddziałek dragonów, na miejscu pozostały. Wtem banda odwróciła się raptem i zniżywszy muszkiety, ruszyła cynglów. Żołnierze spostrzegli ten manewr, który oczywiście spełzł na niczem, i odpowiedzieli nań szyderskim śmiechem, a kapitan krzyknął grzmiącym głosem:
— Ha! łotry, znam ja was i kazałem powyjmować wam ładunki.
— Trzeba było kazać wyjąć i ten z ładownicy! — zawołał herszt i z temi słowy wystrzelił.
Kula drasnęła ucho Lawtona, który zaśmiał się, wstrząsnął głową i rzekł:
— Hultaj spudłował, jak gdyby strzelał o milę.
Jeden z dragonów dostrzegł przygotowania herszta — który został sam, podczas gdy banda po nieudanym zamachu zemsty szybko czmychnęła na skały — i spiął konia ostrogami, w chwili gdy tamten strzelił. Odległość była niewielka, i skinner w obawie, że dragon go dopędzi, porzucił worek i muszkiet i wziął nogi za pas. Żołnierz wrócił z łupem i ofiarował go kapitanowi, ale Lawton nie przyjął, mówiąc dragonowi, by zatrzymał wszystko u siebie, dopóki skinner nie zgłosi się po swoją własność. Z trudnością jednak byłoby przyszło jakiemukolwiek z istniejących podówczas w nowych Stanach trybunałów zarządzić zwrot pieniędzy, tegoż samego bowiem wieczora sierżant Hollister rozdzielił je w równych częściach pomiędzy żołnierzy. Odprawiwszy patrol, kapitan zwolna wracał do kwatery z zamiarem udania się na spoczynek. Jakaś postać, przemykająca się szybko pomiędzy owocowemi drzewami w kierunku lasu, zwróciła jego uwagę; baczny dragon zbliżył się do niej natychmiast i ku wielkiemu zdziwieniu ujrzał praczkę, o tej porze i w tem miejscu.
— Cóż to, Betty, chodzisz przez sen — zawołał kawalerzysta — a nie lękasz się spotkać z widmem starej Jenny w tem miejscu jej ulubionego pastwiska?
— E! kapitanie Jacku — odpowiedziała markietanka, z właściwym jej akcentem i kiwając się tak na wszystkie strony, że kapitan nie mógł dostrzec jej twarzy — co mi tam Jenny; ja tu przyszłam po ziółka dla rannych, co wtedy tylko dobre, kiedy się je zbiera po księżycu. Rosną tam pod skałami, i muszę śpieszyć się, bo stracą uroki.
— Głupia warjatko, lepiejbyś poszła spać zamiast włóczyć się po skałach, skoro ledwo się trzymasz na nogach. Spadniesz jeszcze i połamiesz kości; zresztą skinnerzy tam się schronili, a gdybyś im wpadła w ręce, zemściliby się na tobie za porządną chłostę, jaką im właśnie sprawiłem. Wracaj oto i kładnij się: ruszamy rano.
Ale Betty, nie zważając na dobrą radę, dążyła dalej, potaczając się ku skałom. Na jedną krótką chwilę, gdy Lawton wspomniał o skinnerach, przystanęła, lecz wnet potem poszła dalej i znikła pomiędzy drzewami.
Gdy kapitan wszedł do kwatery, stojący u drzwi szyldwach zapytał, czy spotkał panią Flanagan, i dodał, że przeszła tędy, wymyślając na czem świat stoi, odgrażając się na swoich prześladowców i rozpytując o kapitana, by mu się poskarżyć. Lawton wysłuchał tego ze zdumieniem, jakaś nagła myśl uderzyła go, postąpił kilkanaście kroków w stronę sadu, zawrócił znowu; czas jakiś chodził prędko tam i napowrót przed domem, poczem szybko wszedł do wnętrza, rzucił się na łóżko w ubraniu i usnął snem głębokim.
Przez ten czas banda dotarła pomyślnie do skał i rozproszyła się po lesie. Przekonawszy się jednak, że nie są ścigani, co zresztą byłoby niemożliwością dla jazdy, herszt odważył się zwołać towarzyszy gwizdaniem. Jakoż w krótkim czasie zgromadzili się wszyscy w miejscu, gdzie najmniej mogli obawiać się nieprzyjaciela.
— Ha! — rzekł jeden z opryszków po roznieceniu ognia, bo zimno zaczęło im dokuczać — to i koniec naszego żniwa w West-Chester. Za ciasno nam tu będzie wkrótce od tej przeklętej jazdy wirgińskiej.
— Już ja się na nim zemszczę — mruknął herszt — choćbym miał głową nałożyć.
— O! bardzoś odważny tu w lesie — zawołał tamten, zaśmiawszy się dziko. — A czemużeś to ty, co się tak przechwalasz celnością twego oka — nie trafi! go o trzydzieści kroków?
— Bo mi ten przeklęty dragon przeszkodził; gdyby nie on, byłby się kapitan Lawton — bodaj z piekła nie wyjrzał — nakrył nogami. A przytem tak zziębłem, że mi się ręka trzęsła.
— Trzęsła ci się, ale ze strachu — odrzekł towarzysz szydersko — ja zaś, to mi aż za ciepło; plecy mnie palą, jak gdyby mnie kto żywym piekł ogniem.
— A ty zniosłeś z pokorą taki poczęstunek. Może jeszcze ucałowałeś rózgę, którą cię bito.
— Ha! co się tyczy całowania, to byłaby trudna sprawa, bo mi ją na drobne kawałki połamano na grzbiecie; zresztą, wolę stracić kawałek skóry niż całą i uszy w dodatku. A taki będzie nasz los, jeżeli się znów nawiniemy na oczy tym z piekła rodem dragonom. Dałbym Panu Bogu połowę mego łupu na ofiarę, abym stąd mógł się tylko z resztą bezpiecznie wydostać. Gdybyś miał olej w głowie, byłbyś się trzymał majora Dunwoodie, który nie wie połowy tego, cośmy przeskrobali.
— Milcz, ośle — wrzasnął rozjuszony herszt — twoja głupia paplanina może człowieka do wściekłości doprowadzić. Nie dość, że nas zbili i obrabowali, jeszcze będziesz nam zawracał głowę swemi bredniami. Dobądź z saku żywność, jeżeli tam co jeszcze zostało, i zatkaj sobie gębę jedzeniem.
Rozkaz spełniono, i banda, postękując i krzywiąc się za każdem poruszeniem swych zbolałych grzbietów, zasiadła do skąpego posiłku. Tęgi ogień z suchych drew palił się w zagłębieniu skały, a zacna szajka, ochłonąwszy trochę z przestrachu i zaspokoiwszy głód, pozdejmowała częściowo odzież dla opatrzenia ran i zaczęła obmyślać plan zemsty. Godzinę lub więcej tak spędzono i wiele nasuwało im się sposobów, ale ponieważ wszystkie były połączone z wielkiem niebezpieczeństwem, a powodzenie ich zależało od osobistego męstwa i sprawności wykonawców, odrzucono je jednomyślnie. O napadnięciu na wojsko znienacka nie było co myśleć; zbyt dobrze znana była ich czujność; nie mogło być również nadziei spotkania kapitana Lawtona gdzieś poza oddziałem, był on bowiem ciągle czynny i tak szybko przerzucał się z miejsca na miejsce, że tylko jakiś wyjątkowy traf mógł im posłużyć w tym względzie. Zresztą opryszkowie nie mieli żadnej pewności, że spotkanie tego rodzaju zakończyłoby się pomyślnie dla nich samych. Przezorność i spryt kawalerzysty były dobrze znane, a pomimo niesprzyjających warunków terenu, jakie przedstawiało hrabstwo West-Chester, wiedziano, że zuchwały kawalerzysta nie baczy na żadne przeszkody, gdy idzie do ataku, i drwi sobie nawet ze ścian murowanych. Stopniowo rozmowa zeszła na inne tory, i wreszcie ułożono plan, mający jednocześnie pomścić ich i sowicie trudy opłacić. Gdy już wszystkie szczegóły były dostatecznie omówione, czas oznaczony i sposób wykonania zgodnie przyjęty, dał się słyszeć głos, wołający donośnie:
— Tędy, kapitanie Jacku! tu hultaje żerują przy ogniu, tędy; pozabijać tych złodziei co do nogi, póki tu siedzą. Dalej, żywo! huzia na nich! Banda zdrętwiała z przerażenia. Wnet jednak zerwali się na równe nogi i rozproszyli po lesie, Czas; jakiś słychać było jeszcze ich wzajemne nawoływania się, poczem wszystko ucichło.
Wtedy z ciemności wynurzyła się postać Betty Flanagan i z zimną krwią wzięła w posiadanie to, co skinnerzy, uciekając w pośpiechu, zostawili na miejscu: mianowicie jedzenie i trochę różnej odzieży. Poczem usiadła przy ogniu i zaczęła posilać się z widocznym apetytem. Przez godzinę siedziała, zaspokoiwszy głód, z głową opartą na ręku, pogrążona w głębokiej zadumie, wreszcie zabrała z garderoby, co się jej podobało, i poszła w las pozostawiając dogasający już ogień, by stlił się doreszty, a ciemność i cisza, zaległa to miejsce, na którem do tak niedawna biwakowała hałaśliwie banda opryszków.










  1. Partyzanckie oddziały, zwane cow-boyami w miejscowej gwarze, znajdowały się pod dowództwem pułkownika de Lancey‘a. Człowiek ten wysokiego rodu i wykształcenia, będący w szczególnej nienawiści u Amerykanów, uchodził za okrutnika, aczkolwiek nie dowiedziono mu żadnego czynu, któryby przekraczał zwykłą miarę praktykowaną w tego rodzaju wojowaniu.
    Pułkownik de Lancey należał do jednej z najwybitniejszych rodzin w kolonjach amerykańskich; stryj jego umarł jako rządowy gubernator hrabstwa New-Yorku. Nie należy mieszać go z innymi członkami jego rodziny tegoż imienia, z których wielu służyło w armji królewskiej. Krewny jego pułkownik Oliver de Lancey był w czasie, kiedy się toczy nasza powieść, generał-adjutantem angielskich wojsk w Ameryce, mianowanym na miejsce nieszczęsnego Andre’go. Cowboyów nazywano też często zbiegami, a to z przyczyny, że chronili się pod opiekę korony.
  2. Autor czyni tu aluzję zbyt lokalną dla przeciętnego czytelnika, Andre’go jak powszechnie wiadomo, schwytało trzech Amerykanów, wysłanych na poszukiwanie nieprzyjacielskich band rozbójniczych. Nazwisko dowódcy tej partji było Paulding. Bezinteresowność, z jaką ludzie ci odrzucili, pieniężne propozycje schwytanego, jest kwestją historji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.