Szpieg (Cooper, 1829-30)/Tom IV/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Romans amerykański
Tom IV
Rozdział VIII
Wydawca A. Brzezina i Kompania
Data wyd. 1830
Druk A. Gałęzowski i Komp
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. H. S.
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Tam może leży Hampden, co wzgardził tyrany,
Pragnącemi uiarzmić ciche wieyskie pola,
Milton niebiańskim córom Parnassu nieznany,
Kromwell, co go zabóystwo nie zmazało króla.

Cmentarz Elegiia Graeja
tłómaczona przez Augusta Soulie.

Trzydzieści trzy lat upłynęło, od epoki w poprzednim przytoczonćy rozdziale, i Amerykanie raz icszczc znaleźli się naprzeciw woysk, które Wielka Brytania do dawnych swych kolonii wysłała, uznanych teraz Rzecz-pospolitą wolną i niepodlc głą; scena tylko, gdzie wypadki téy nowéy woyny miały mieysce, przeniosła się z nad brzegów Hudsonu ku Niagarze.
Zwłoki Washingtona iuż dawno w ciemnym rozsypały się grobie, lecz czas usuwaiąc wszelkie polityczne stosunki, i osobiste niechęci, coraz świetnieysze imie iego czynił, i w każdym dniu odzyskane swobody, zaręczone prawa, rozszerzony przemysł, bogactwa i handel kraiu, dawały lepiéy poznać współrodakom i światu, zasługi, talenta i cnoty tego męża. Żył on dla dobra oyczyzny i dla szczęścia drugich, a pamięć takiego człowieka w sercach wolnych i prawych zaginąć nigdy nie może. Młodzi też woiownicy którzy w roku 1814, składali kwiat naszego woyska, nie mogli go wspomnieć bez zapału, i każdy z nich szukaiąc zasług na drodze, którą on utorował, pragnął uszczknąć gałązkę z laurów iakie ten wielki wieku swoiego bohatyr, w oyczyźnie swéy zaszczepił.
Żaden iednak z woyskowych nie czuł tak żywo tych pobudek, przez czystą cnotę natchnionych, ile młody Officer który przypatrywał się ogromnemu wodospadowi wieczorem 25 Lipca lego samego właśnie roku, kiedy z wysileniem ofiar kraiu ukończyła się nareszcie krwawa woyna, która losy Ameryki, na stronę iéy niepodległości rozstrzygnęła. Officer ten dość słusznego wzrostu, dobrze zbudowany, we wszystkich swych poruszeniach okazywał zręczność i siłę. W czarnych iego oczach malowała się cała żywość duszy, pokryta łagodnym i razem złośliwym uśmiechem, iaki wyłącznie płci tylko pięknéy, zdaie się bydź własnością. Piękne iak heban włosy kręcąc mu się z natury w pierścieniach na czoło spadały, a szron który ie z przyczyny obozowych trudów nieco ubielił, i twarz opalona od słońca, kazały przebaczyć zbyt delikatnéy i regularnéy na mężczyznę postawie.
Przy nim stał inny Officer, tego samego co on prawie wieku, trochę niższy, i choć nie tyle zaymuiący, w rysach iednak twarzy dużo z pierwszym podobny. Przypatrywali się oni ciągle obydwa na bystry pęd wody, któren z łoskotem pieniąc się przy ich nogach toczył swe nurty, a ciekawość iaką przywiązywali do tego widoku, mniemać kazała, iż piérwszy raz cud ten nowego świata, widziéć musieli. Przez kilka minut, stali obok siebie w milczeniu, dziwiąc się wspaniałemu utworowi natury, gdy młodszy z nich obracaiąc się do swoiego towarzysza, wskazuiąc mu na prost pałaszem, zawołał:
— Patrzay Dunwoodi, patrzay! widzisz tam człowieka przebywaiącego rzekę, pod samym prawie wodospadem w łódce iak łupina z orzecha.
— Bez wątpienia musi bydź to żołnierz, odpowiedział drugi, gdyż iak widać ma mantelzak dobrze wypakowany. Idźmy spotkać się z nim Syngletonie! może on nam iakich nowych wiadomości udzieli.
Nic długo zbliżyli się ku niemu, i w mieyscu żołnierza uyrzeli starca, który iak się zdawało, chociaż sobie mógł liczyć około lat sześćdziesięciu, wyglądał iednak dość czerstwo, zdrów, i gdyby nie siwe włosy, można go było wziąść za człowieka średniego wieku. Na plecach dźwigał pakę, do któréy trzeba było młodzieńczéy siły, aby ią unieść można, a wesołość w twarzy, wypogodzone czoło, i żywość w spoyrzeniu świadczyła, iż młodość swoię szczęśliwie przepędzić musiał. Szczupłość iego ciała, niezdawała się bydź skutkiem zniszczonego zdrowia, które często niedoświadczenie na ołtarz Bachusa lub innego Bożyszcza swawoli niesie, i ieżeli przygarbiał się trochę, bardziéy to z przyzwyczaienia, iak z potrzeby pochodziło. Odzienie na nim grube, lecz czyste i w niektórych mieyscach połatane, dowodziło staranności i ubóstwa starca.
Dway młodzi Officerowie przystąpili ku niemu, oświadczaiąc mu swe zadziwienie, iak człowiek w tym wieku mógł się narażać na przebycie rzeki, pod samym prawie wodospadem, do którego nikt ieszcze przystąpić się nie ośmielił: on ich zaś drżącym zapytał głosem: iakieby wiadomości o woynie mieli?
— Niegodne raki co nasze piersi toczyli, zostali ze szczętem pobici przed dwoma dniami, odpowiedział wesoło Pułkownik Syngleion: przepędziliśmy ich aż tutay i teraz szukamy ich, abyśmy się z niemi spotkać mogli.
— Może masz syna w naszém woysku? dodał uprzeymie młody iego towarzysz. Jeżeli zechcesz powiedzieć, w którym znayduie się pułku, bodę cię mógł niezawodnie do niego doprowadzić.
— Nie; odpowiedział starzec trzęsąc głową, i odsłaniaiąc ręką swe czoło, siwemi zacienione włosami: nie; sam tylko iestem na świecie!
— Kapitanie Dunwoodi! rzekł Syngleton; możeby ci teraz trudno było wypełnić twoie przyrzeczenie. Nieprzyiaciele nasi tęgo uciekaią, aby ich dogonić można, i pewnie nasze przednie straże ścigać iuż ich muszą około wyspy Ś. Jerzego.
Zatrząsł się starzec i wpatruiąc się w rysy młodego Officera, którego imie usłyszał, zawołał.
— Słuch — że mnie nie zwodzi? iakże się nazywasz?
— Dunwoodi, odpowiedział Officer z uśmiechem.
Starzec z nieiakiém uniesieniem, przypatruiąc się obydwóm młodym woiownikom:
— Błogosław was Boże! zawołał, czegóż więcéy żądać ieszcze można? kray nasz odzyskał przecie wolność swoię, i wszyscy w nim teraz szczęśliwi bydź zaczniemy.
Pułkownik Syngleton z pewném uszanowaniem spoyrzał na nieznaioinego.
— Cóż kuzynie, rzekł do niego Dunwoodi, cóż masz, iż wpatruiesz się w tego staruszka, z takiém samem zadziwieniem, iakie cię przed chwilą przy wodospadzie zaymowało.
— Oh! przy wodospadzie! Pamiętam, że zawsze nasza ciotka Miss Peyton, i móy dziad, stary Pułkownik Syngleton unosili się zawsze nad tym dziwem natury. Dlaczegóżby młodego podobny widok zastanawiać nie miał? lecz czegóż na nas ten nieznaiomy spogląda...... Wierzay mi Dunwoodi gdybyś był dziewczyną, sądziłbym żeś go oczarował swoiemi wdziękami. Pułkownik Syngleton nigdy czuléy nie spozierał na naszą ciotkę Miss Peyton.
— Żadnych żarcików o naszéy dobréy ciotce Joannie Peyton. Nie zapomińay żeś iéy winien wdzięczność za starania, które podięła około twéy matki, wczasie ciężkiéy iéy słabości, iaka ią o mało co w kwiecie wieku, z tego świata nie porwała. Twóy oyciec Major Syngleton, często o tém wspominać ci musiał.
Nieznaiomy nie mieszał się do rozmowy, lecz żywy do niéy interes przywiązywać się zdawał.
— Sądzę, iż nie ubliżyłem winnego uszanowania naszéy ciotce, odpowiedział Pułkownik, gdym ią zapewnił, iż tańcować będę na iéy weselu.
— Od dawna minęły iuż dla niéy dni wesela. Przypominam sobie, iż w młodości moiéy chodziła pogłoska, iż póydzie za doktora Sytgreaw, lecz od czasu iak umarł...
— Jak prędko umarł, przerwał żywo Dunwoodi, o niczém iuż więcéy nie myśli: to rzecz naturalna, lecz wcale to nie przeszkadzało, aby ciotunia nasza, swoich affektów do kogo innego nie zwróciła.
Ostatnią razą gdym był u twego oyca Generała Dunwoodi, służąca matki twéy, stara Katy Haynes, która wiesz iż nic utaić nie może, zapewniła mnie, iż związek z Pułkownikiem niezawodnie nastąpi, co bydź może, gdyż się wyprzedała ze wszystkich dóbr, iakie miała w Georgii.
— Katy podług saméy siebie sądzi o méy ciotce. Jéy rachuby są zawsze iedne, tylko że iéy nigdy nie dopisuią. Mąż i pieniądze są to dwa cele, zaymuiące ią całe życie. Mówiono mi także, iż po śmierci żony Cezara, ona myślała zastąpić iéy mieysce, i resztę dni swoich staremu Negrowi poświęcić. Nieszczęściem nie żył on długo w owdowiałym stanie, i umarł tego samego właśnie roku, iak i nasz dziad Warthon, którego ty nawet niewiem czy przypominasz sobie.
— I owszem bardzo go dobrze pamiętam, równie iak i Cezara, faworyta naszego stryia, Generała Warthona, który zawsze o nim z uczuciem wspominał.
— I nie bez przyczyny. Cezar sercem i duszą przywiązał się do całéy naszéy familii, szczególnie téź Jenerałowi bardzo ważne przyniósł usługi, w okoliczności, w któréy iak mi mówiono o iego życie chodziło. Matka moia lubiła Cezara równie iak stryi, gdyż moia matka......
— Prawdziwie była Aniołem! zawołał starzec z zapałem któren obydwóch krewnych zadziwił.
— Znałżeś ią więc? zapytał Kapitan Dunwoodi z maluiącém się w oczach wewnętrzném ukontentowaniem.
— Czyżem ią znał? odpowiedział starzec. Straszliwy odgłos dział, przerwał w tym momencie dalszą rozmowę; ogień ręcznéy broni coraz bardziéy się zwiększał, i obydway młodzi rycerze z szybkością błyskawicy, pobiegli na pole bitwy i wyiść z podziwienia nie mogli, widząc starca biegnącego za sobą, który z ciężką na plecach paką, zdawał się zielone przypomnieć sobie lata. Nie rozłączyli się oni aż na mieyscu, gdzie Kapitan Dunwoodi szczerze zaięty nieznaiomym, któren znał iego matkę, ścisnął go za rękę prosząc, aby go nazaiutrz w obozie odwiedzić chciał.
Ścigani w odwrocie swoim Anglicy, zdołali nakoniec zebrać wszystkie swe siły, i stanęli do boiu. Przednie straże i lewe skrzydło, iuż się ucierały z sobą, zapowiadaiąc iż bitwa stanowczą bydź miała. Różne korpusy zaczęły bydź w ruchu: Anglicy, ustawiwszy działa po skałach, okropny ogień ze wszystkich bateryi, na woyska Amerykańskie sypali. Dywizya Delanceja otrzymała rozkaz attakować na nich z boków, a środkiem pod zasłoną artyleryi uderzyć bagnetami, i wyprzeć nieprzyiaciela, z nayważnieyszego stanowiska. Pułk, do którego dway młodzi należeli przyiacicle, przeznaczonym równie został do wspierania usiłowań znanego z czynów, i męztwa Jenerała Delancey.
Obydwa woyska godnemi się siebie znalazły: iednych odniesione tryumfy, i nowych nadzieie, drugich rozpacz i boiaźń, utracenia zabranéy przez siebie ziemi, zarówno zagrzewała do boiu: tych miłość oyczyzny, tych chęć iéy sobie przywłaszczenia, prowadziła wspólnie do sławy, którą zwycięztwo uwieńczyć miało. Anglicy utraciwszy pozycyę swoię, kilkakrotnie odzyskać ią pragnęli nanowo, lecz zawsze ze stratą odparci, nakoniec cofnąć się zupełnie przymuszeni zostali. Bóg sprzyjał dobréy sprawie, a chwała Ameryki przekazana odtąd wiecznie potomności, niepospolite mieysce w dzieiach świata zaięła. Kapitan Dunwoodi tak żywym pałał zapałem, iż dopóty ścigał za nieprzyiacielem, dopóki go w doszczętnej rozsypce nie uyrzał. Wtenczas zaniechawszy zuchwałego zamiaru, połączył się z pułkiem swym, lecz z wielkiém zadziwieniem swém Pułkownika Syngleton nie znalazł. Noc nadeszła, zaczęto zwozić rannych, celem udzielenia potrzebnéy im pomocy, a Dunwoodi napróżno pytał o przyiaciela swego. Wszyscy go widzieli, iak walczył, iak harde czoło licznieyszemu nieprzyjacielowi stawił, i iak zwyciężać umiał, ale coby się z nim zrobiło, dostatecznéy nie można było powziąść wiadomości. Niespokoyny przyiaciel i krewny udał się na mieysce, gdzie pułk Syngletona walczył, szukać go wpośród zabitych lub rannych. Kwadrans nie minął, gdy z łzami w oczach uyrzał towarzysza broni i młodości swéy, siedzącego przy skale, kulą w nogę ugodzonego.
— Drogi Syngletonie! zawołał Dunwoodi, spodziewałem się znaleść ciebie w pośród naszych szeregów, dumnych upokorzeniem nienawistnego nam nieprzyiaciela; i w tym momencie podał mu rękę, pomagaiąc do podniesienia się z ziemi.
— Zwolna kuzynie! zwolna! rzekł Syngleton: rana moia nie iest wprawdzie niebezpieczną, lecz ruszyć się z mieysca nie mogę. Byłbym iuż zginął od tego łotra, którego przy mych nogach zabitego widzisz, a który znalazłszy mnie rannego, chciał przeszyć bagnetem, gdyby Bogu niech będą dzięki, nieznaiomy iakiś mściciel, stanął w méy obronie, i trupem go na mieyscu położył. Lecz nieszczęściem, sam od umieraiącego odebrał postrzał z pistoleta, i upadł o kilka kroków odemnie. Mówiłem, wołałem na niego, chciałem się przywlec ku niemu, on słabym odpowiedział mi głosem, słyszeć go nie mogłem, i przeszło od pułgodziny, nadaremnie mole dzięki, próżne proźby, iuż więcéy słowa nie mówi. Idź zobacz go, a ieśli żyie, chciéy go ratować, iak on ratował me życie.
Dunwoodi pobiegł czém prędzéy, i z wielkiém swém zadziwieniem, poznał nieznaiomego, którego przed kilko godzinami przy wodospadzie widział.
— Starzec, zawołał, co znał moię matkę! ocalił dni przyiaciela! iuż nie żyie! przynaymniéy ostatnią posługą, pamięć iego uczcić winienem.
Przywołał dwóch żołnierzy, i kazał im zanieść ciało zmarłego. Obydwie iego ręce założone były na piersi, a w iednéy z nich, trzymał małe ołowiane pudełko, ieszcze tak mocno, iż się zdawało, iż to był iedyny przedmiot, ostatniéy iego troskliwości i myśli. Dunwoodi ośmielił się ie otworzyć, i znalazł w nim następuiące pismo:
“Przyczyny polityczne, w iakich się Ameryka w tym momencie znayduie, nie pozwalaią mi oddać należnego szacunku zasługom i cnocie Harwcya Bircha: lecz też same przyczyny, trwać ciągle, i zawśze nie mogą! oświadczam zatém ninieyszém, iż Harwey Birch, stale wiernie, i bezinteressownie przywiązanym był zawsze do sprawy oyczyzny swoiéy, i że nieograniczona ku niéy miłość, iedynym była celem iego uczuć i szlachetnego poświecenia się: zezwalam ninieyszą deklaracyę obwieścić publicznie, kiedy tylko tego Birch uzna potrzebę. Oby Bóg zapewnił mu nagrodę, któréy nie mógł pozyskać na ziemi.”

“Jerzy Washington”

Takim był koniec Szpiega Hrabstwa West-Chester: umarł równie zaszczytnie, iak żył cały wiek swóy; poświecony kraiowi swoiemu i iego obrońcom.


KONIEC TOMU CZWARTEGO





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.