Szpieg (Cooper, 1829-30)/Tom II/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Romans amerykański
Tom II
Rozdział IV
Wydawca A. Brzezina i Kompania
Data wyd. 1829
Druk A. Gałęzowski i Komp
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. H. S.
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Nie widzę iuż na czoło starca spadaiących,
Tych ubielonych włosów, szacunek rodzących;
Już on w swoiém spoyrzeniu, więcéy nie dziedziczy
Téy proszącéy postawy, téy wdzięczuéy słodyczy.
On na łonie szczęścia spoczywa w téy dobie,
I dla czegóż myśl wsmutnéy zatapiać żałobie?
O tym, który iuż palmę pozyskał zwycięztwa
I swoiéy cierpliwości, i swoiego męztwa.

Krabbe.

Przyiętym iest w Ameryce zwyczaiem, iż pochowanie zmarłego, nigdy dłużéy nad dwadzieścia cztery godzin trwać nie może, tém więcéy Harwey w przykrém położeniu swoiém, nie miał potrzeby zwlekać pogrzebu oyca swoiego. Kilku pobliższych sąsiadów, zebrało się na oddanie ostatniéy nieboszczykowi posługi. Orszak ten żałobny przechodził właśnie koło bramy w Szarańczach, kiedy Lawton z Sytgreawem wyieżdzać mieli. Czterech ludzi niosło na barkach trumnę z zwłokami John Bircha, czterech zaś innych przeznaczonych było, aby zmieniać pierwszych, i wspólną im bydź pomocą.
Kramarz postępował wolno za trumną, a obok niego Katy Haynes grubą okryta żałobą, swe ciężkie rozwodziła żale. Pan Warthon wraz z synem szedł za niemi, sześć zaś osób i kilkoro dzieci, kończyło ten smutny obchód.
Kapitan zbliżaiąc się ku bramie, zatrzymał konia, i oczekiwał na przeyście owéy małéy drożyny, którą wdzięczność, przyiaźń, lub znaiomość sprowadziła na wypłacenie ostatniego hołdu, biednemu, lecz z poczciwości swoiéy wszystkim znanemu starcowi. Harwey od wyiścia z domu ciągle oczy maiąc w ziemię spuszczone, ledwie że ie piérwszy raz podniósł, gdy spostrzegł naygłównieyszego swego nieprzyiaciela, i z razu iuż chciał był uciekać, gdyby chwila rozwagi nie kazała mu zapomnieć o własném niebezpieczeństwie, aby powinności syna dopełnił. Nie bez zadrżenia iednak przeszedł obok Lawtona, który zdjął kapelusz, i wraz z doktorem udawszy się za ciałem, w głębokiém obok siebie iechali milczeniu, dopóki konwóy pogrzebowy na drogę do cmentarza prowadzącą nie zawrócił.
Wówczas Lawton chciał mu towarzyszyć na samo mieysce, lecz gdy mu Sytgreaw przedstawił, iż spóźnią się do Cztero-Kątów, obydwa zmówiwszy wieczny odpoczynek za duszę zmarłego, zwrócili konie, i zmierzchającą się iuż porą do tego miasteczka zmierzali.
— Ze wszystkich sposobów iakie człowiek obmyślił sobie do złożenia szczątków swoich, który ci się naylepiéy podoba? zapytał W końcu doktor towarzysza swego. W iednych kraiach zostawiaią ciało ludzkie na pożarcie ptastwa, i drapieżnym zwierzom, w innych namaszczaią ie z wielkiém staraniem, aby ile można naydłużéy zachować ie od zgnilizny. Owdzie owe szlachetne, rozumne iestestwo, niszczą na stosie ognia, tutay zaś powracaią ziemi, co iéy iest własnością. Każdy naród ma w tym względzie swoie zwyczaie? któremuż pierwszeństwo nadaiesz?
— Wszystkie bez wątpienia są bardzo przyiemne, odpowiedział Kapitan, oglądaiąc się ieszcze na znikający im z oczu orszak żałobny; lecz sam iak myślisz w téy mierze?
— Zwyczay iakiśmy przyięli, nayrozsądnieyszym zapewne iest ze wszystkich, gdyż ciało leżąc spokoynie w ziemi, łatwo bydź może wydobyte, i na każdy wypadek rzucić światło nauce naszéy, tak ieszcze potrzebne. Ah! Kapitanie! bardzo rzadko doświadczam tego prawdziwego dla mnie ukontentowania, niżelim spodziewał się wchodząc do woyska.
— Ileż razy naprzykład do roku?
— Dwanaście! naywięcéy na honor ci powiadam, i to iedynie co z przypadkowych potyczek korzystać mogę, inaczéy w woynie żołnierze nasi rąbią bez litości, że zawsze trudno mi znaleźć, pomiędzy trupami takiego, coby mi do mego rozbioru mógł bydź użytecznym; słowem szczerze ci powiadam, że i dwunastu nie mam nawet do roku.
— Dwunastu! iak to! znowu, kiedy ia sam więcéy ci ich przez rok dostarczę.
— Ah Lawtonie! gdybyś choć raz chciał się przekonać, iż ranni twoi, na nic nie przydadzą się sztuce lekarskiéy: gdyż rąbiesz bez względu i uwagi na ludzkość samą. Jako twóy przyiaciel, nie mogę zamilczeć iż masz barbarzyński sposób walczenia. Nietylko że bez potrzeby odbierasz życie, równym swym bliźnim, ale nadto ich ciała, światłu naszéy nauki nieużytecznemi czynisz.
Lawton znaiąc doktora, iż kiedy w tym przedmiocie rozwodzić się zaczął, milczenie naylepszym do uspokoienia go było środkiem, udał, że go nie uważał, i słowa mu nie odpowiedział. Sytgreaw raz ieszcze obeyrzawszy się na cmentarz, westchnął głęboko. Jaka szkoda, rzekł, że nie mam czasu wydobyć z grobu téy nocy, owego nieboszczyka, który naturalną śmiercią zszedłszy z tego świata, bardzoby mi przydał się do mego rozbioru: wszakże on był oycem téy kobiety, którą widzieliśmy dziś zrana.
— Jakto! téy Pani doktorowéy? rzekł Kapitan z złośliwym uśmiechem, co towarzysza iego w zły humor wprowadzać zaczęło: nie, nie, to była iego służąca, dozorczynia, zastępuiąca mieysce urzędnika zdrowia. Nieboszczyk był oycem Harweya, Kramarza, sławnego szpiega!
— Jak to! tego co cię zkonia zrzucił.
— Zrzucił! nie byłem ieszcze zrzucony przez nikogo, upadłem przypadkiem, że się potknął móy Roanake, i obydwa pocałowaliśmy ziemię.
— Musi bydź trochę za ostra, rzekł żartobliwie doktór, gdyż dotąd nosisz ieszcze ślady sińców na twarzy. Lecz to naywiększa szkoda, iż odkryć nie można gdzie się ten Szpieg niegodny ukrywa?
— Ukrywa! wcale nie; szedł za ciałem oyca swoiego.
— Jak to! i pozwoliłeś mu spokoynie przeyść obok siebie, zawołał Sytgreaw zatrzymuiąc swego konia. Wracaymy i złapmy tego łotra! wieczorem każesz go ieszcze powiesić, a iutro zrana zaraz dyssekcyą z nim miéć będę.
— Wstydź się doktorze Archibaldzie! chceszże zatrzymywać człowieka, oddaiącego oycu ostatnią posługę? Bądź tylko cierpliwym, i mnie zaufay, którego kolwiek bądź dnia wszystkie mu iego sprawki zapłacę.
Sytgreaw nie bardzo był kontent, z téy iak nazywał zwłoki sprawiedliwości, i nie mogąc dość wydziwić się umiarkowaniu Kapitana, iechał z nim daléy, rozprawiaiąc o organizacyi, i różnych funkcyach ciała ludzkiego.
Są osoby, które tylko przy ludziach płakać mogą: i Katy Haynes należała także do ich liczby, i rzewliwie łzy ronić zaczęła, skoro spostrzegła, iż wchodząc na cmentarz wszystkie kobiety, idące za pogrzebem, na nią swe oczy zwróciły. Harwey ciągle smutny, milczący, żadnego nie wydał westchnienia; lecz gdy trumnę spuszczano do grobu, i zasypywać ią ziemią zaczęto, śmiertelna wówczas bladość, twarz iego pokryła, drżał cały, iakby konwulsyami trzęsiony: ledwie że mógł utrzymać się na nogach, założył ręce na piersiach tłumiąc w sobie ciężkie serca bicie, i w całym nim widać było, iż okropna boleść rozdzierała iego duszę. Wyszedł iednak zwycięzcą z téy walki, którą natura między czułością, a rozsądkiem podzieliła: wyprostowała się iego postać, rozpacz ustąpiła z iego twarzy, i wzniósłszy oczy do nieba, zdawał się tam znaleźć źródło pociechy dla siebie. Wkrótce grób usypano, przyiaciele zmarłego zieloną pokryli go darnią, i na pamiątkę trwalszą nieraz od marmurów i spiżów, kamień połowy u nóg złożyli.
Towarzyszący pogrzebowi uklękli w końcu na ziemi, i zwykłe za iego duszę odmówili pacierze.
— Dziękuię wam, rzekł Harwey; te były iego słowa, które mógł wymówić. Wszyscy zresztą do domów rozchodzić się zaczęli, i Harwey wraz z Katy Haynes do swego wrócili mieszkania. Prosto z cmentarza, przyłączył się był do nich człowiek, którego w okolicach znano pod imieniem Spekulanta; Katy nie bardzo rada była z tego towarzystwa: lecz Kramarz przyiął go uprzeymie, podał mu stołek, i iak zdawało się z ich rozmowy, zaproszonym był do tych odwiedzin. Słońce zachodzi, rzekł Harwey do niego, czas mnie nagli, masz tu kontrakt sprzedaży domu i rzeczy moich, przeyrzyi go sobie, i swoię w téy mierze powiedz mi decyzyę.
Przybyły przeyrzał podany sobie kontrakt z tą powolnością iaka iest właściwa tym, którzy nad swą sferę, daléy iak w sylabizowaniu posunąć się nie śmieli. Harwey zaś tymczasem zbierać zaczął różne sprzęty, do sprzedaży podane. Już był powiedział Katy Haynes, iż oyciec iego żadnego nie zrobił testamentu, że całą po nim puściznę sprzedać zamierzył, oprócz staréy biblii, którą na pamiątkę zachował dla siebie, a którą gdy mu ona do nowo sporządzonéy skrzynki schować miała, spostrzegła obok tego dzieła, leżące sześć srebrnych łyżek, i zawołała z żywością:
— A łyżki Harweyu; łyżki! iak się ożenisz potrzebne ci bydź mogą.
— Nigdy żenić się nie myślę, odpowiedział oboiętnie.
— Jesteś panem siebie Harweyu, lecz gniewać się za to na mnie nie masz powodu. Wszakże do ożenienia nikt musić cię nie będzie.
Nie bez wzruszenia i żalu postrzegła ona, iż dom, w którym tak długo mieszkała, sprzęty, co iéy do użytku służyły, zgoła maiątek cały, któren iak własny uważała, przechodził w obce ręce, niezostawiaiąc nic dla niéy nad samo wspomnienie, przeżytéy życia połowy. Zawiedzione iéy nadzieie, wybór w drogę Harweya, czekaiące ią ubóstwo, w nagrodę poniesionych usług, tém mocniéy żal iéy zwiększało.
— Przyznam się, iż mam nieiaką obawę w tém nabyciu, rzekł z resztą spekulant; kontrakt odczytawszy.
— Jaką obawę? zapytał Harwey.
— Lękam się, aby do mnie rygoru sprawiedliwości, rozciągnąć nic chciano. Wiem iż iesteś śledzony, i że maiątek twóy zabranym ci bydź może. Jeżelibym przeto w takim stanie rzeczy odważył się, dać ci za wszystko czterdzieści funtów szterlingów, i tak przepłaciłbym ieszcze realną wartość.
— Nie mogą zabierać tego, co do mnie należeć nie będzie, zresztą znanym tu iesteś za gorliwego republikanina, i bądź pewien, iż ciebie od praw własności twéy nie odsądzą; zalicz mi w końcu dwieście dollarów, a natychmiast ci dom z ogrodem oddam.
Wymawiaiąc te słowa, smutek pokrył twarz iego, któż bowiem bez goryczy marnotrawi siedzibę oyców swoich, i własne rodzinne siedlisko, aby wyzuwaiąc się z niego, tułaczem po świecie został.
— Powiedz raczéy sto dollarów, a umowa pomiędzy nami skończona.
— Skończona! zdaie się iż nią była, kiedyśmy ią zrana ułożyli.
— Nic nie ma skończonego, dopóki skutek nie nastąpi, a iak w kupnie, dopóki pieniądze zaliczone nie są.
— A wszakżem ci oddał kontrakt sprzedaży?
— Bez wątpienia, mógłbym go teraz nawet zatrzymać, i na mocy iego dom obiąć w possessyą, chociażbym ci nie oddał pieniędzy. Lecz żem poczciwy, takich zysków nie chcę. Daie ci sto pięćdziesiąt dollarów. Chcesz, bierz należytość swoię. I to mówiąc liczyć zaczął pieniądze na stole.
Harwey zbliżył się do okna, i nie bez zadrżenia uyrzał, iż słońce zachodzić iuż zaczęło. Wiedział on, na iakie narażał się niebezpieczeństwa, zostaiąc dłużéy u siebie, z tém wszystkiém nie mógł przenieść na sobie, iż tak niegodnie oszukanym został w sprzedaży, o którą kilką wprzód godzinami ułożył się.
— To dobrze, rzekł spekulant, kiedy nie chcesz kończyć ze mną, chowam pieniądze, ale iutro rano może znaydziesz iakiego innego kupca, co za cały twóy maiątek, nie da nawet setnéy części dollara.
— Przyimiy Harweyu, przyimiy! rzekła Katy, widokiem pieniędzy złudzona.
Usłuchał kramarz iéy rady. Stało się! zawołał, przyimuię! dom do ciebie, pieniądze do mnie należą.
Wtych słowach zgarnął ze stołu sto pięćdziesiąt dollarów złotem odliczonych, i wydzielaiąc pewną część dla Katy, rzekł do niéy: gdybym miał inne sposoby zapłacenia zasług twoich, wolałbym wszystko utracić, niżeli pozwolić iżbym, takim podstępem zdradzonym został.
— Możesz ieszcze i to utracić, co masz, rzekł spekulant z piekielnym uśmiechem, wychodząc z nowo odziedziczonéy Birchów dziedziny.
— Dobrze mówi, rzekła Katy za nim spoglądając, zna ciebie Harweyu, i równie zemną myśli, iż wszystkie twe zbiory, zabiegi, starania twoie, nigdy żadnego nie przyniosą ci pożytku, ieżeli nie będziesz miał kogo, ktoby szczerze zaymował się tobą, i swóy własny interess do twego przywiązał.
Kramarz zaięty swym w drogę wyborem, zdawał się nie uważać na to przedstawienie, zawsze życzliwéy Katy, która wdzięczna oycu, przywiązana do syna, lat tyle w słodkich przeżywszy nadzieiach, chociaż w nich zawiedziona, choć iéy wynadgrodzenie nie odpowiadało kilkoletnim zasługom, chociaż z resztą Harwey Birch oziębłym zawsze dla niéy okazywał się, w chwili iednak, gdy wiecznie rozłączyć się iuż miała z tym domem, gdzie część wieku swoiego przeżyła, smutek i litość nad losem swych panów, odezwały się w iéy duszy.
— Gdzież póydziesz teraz Harweyu? gdzież znaydziesz przytułek dla siebie, zapytała go z niezwykłém sobie wzruszeniem.
— Gdzie mnie Bóg obróci.
— Prawda że wszystko iest w mocy stwórcy naszego. Człowiek iednak sam musi myśleć o sobie, i żyć z ludźmi, dopóki iest na téy ziemi.
— Biednemu Bóg tylko iest iedyną nadzieią, i wsparciem.
— Wszystko to bardzo pięknie Harweyu; lecz widząc rzeczy iak są, i iak bydź powinny, szczerze ci powiem, iżbyś powinien obrać sobie stałe mieszkanie, lepsze i dogodnieysze od tego, iakiegoś się pozbył, w okolicach bardziéy korzystnieyszych dla twoiego handlu, i pomiędzy mieszkańcami wiecéy przyiacielskiemi, niżeli są tuteysi.
— I owszem okolice te są bardzo powabne, mieszkańcy poczciwi i ludzcy, lecz cóż mi to wszystko teraz znaczy! świat wszędzie iest równym dla mnie, wszędzie moia oyczyzna, wszyscy odtąd są obcy, nieznani dla mnie na świecie.
To mówiąc pieniądze które do swego kramiku chował, wyleciały mu z ręku, i omdlały upadł na krzesło.
— Czyż i mnie Harweyu, zawołała Katy biorąc go za rękę, i mnie iuż zapomnieć myślisz? postać moia iestże równie obcą dla ciebie?
Birch ponurem spoyrzał na nią weyrzeniem, wyraz czułości malował się w iego rysach, i do iego serca przemawiał. Ścisnąwszy ią przeto za rękę, osłabionym rzekł do niéy głosem:
— Nie, dobra kobiéto, nie: nigdy mi obcą nie będziesz. Gdy mnie inni prześladować będą, gdy mnie spotwarzą, i ucisnąć zechcą, ty może iedna oddasz mi sprawiedliwość, i kilka słów przemówisz na obronę moię.
— Wszędzie, i w każdym czasie! zawołała Katy, z coraz bardziéy wzmagaiącym się zapałem. Tak iest Harweyu! bronić cię będę do saméy śmierci moiéy. Wszak wiesz iak byłam przywiązaną do oyca twojego, a któż kochaiąc oyca, syna nienawidziéć może? cóż mi zresztą do tego, że należysz do sprawy Króla. Powiadaią, iż to ma bydź Monarcha wspaniały, i sprawiedliwy, tylko że Ministrowie używaiąc iego imienia, dopuszczaią się różnych bezprawiów, i nas ciemiężą.
Kramarz wstał, i prędkim krokiem przechodzić się zaczął, iego oczy zdawały się bydź obłąkane, w twarzy wyryta boleść, z pewną godnością złączona.
— Gdym go przeżył, zawołał Harwey, nie ma komu mnie wspierać, ani w taynikach serca moiego nikt więcéy czytać nie będzie. Przeszedłszy tyle niebezpieczeństw tylu prześladowaniami znękany, iakąż dla mnie było pociechą, odebrać iego błogosławieństwo, i z ust iego pochwałę czynów moich usłyszeć! Lecz iuż nie żyie! dodał obracaiąc się ku izbie oyca swoiego, i któż mi teraz słuszność przyzna, kto sprawiedliwym dla mnie bydź zechce?
— Harweyu! Harweyu! wołała na niego błagaiącym tonem Katy, lecz ten zdawał się bydź głuchym, obłąkanym spoglądał wzrokiem, i tylko lekki uśmiech lica iego ożywił.
— Lecz on, rzekł: znał mnie ieszcze nie wiele, wiedział mało; przyznawał mi skrycie, czego publicznie zaświadczyć nie mógł: bolesno iest cierpieć niewinnie, okropniéy ieszcze umierać w niesławie!
— Nie mów więcéy o śmierci Harweyu, zawołała Katy, z trwogą spoglądaiąc obok siebie, i przykładaiąc trochę drzewa na komin dla lepszego w izbie światła.
Minęła zresztą słabość Harweya. Strata oyca, wspomnienie tylu niebezpieczeństw iakie przebył, i tych, które go ieszcze czekały, stały się do niéy powodem. Lecz rozsądek przemógł wkrótce cierpienia, i ieżeli czuł, więcéy ieszcze zastanawiać się umiał, nigdy w naygorszym razie nie oddaiąc się rozpaczy. Nie uważał on, kiedy się ściemniło, i gdy spostrzegł iż go noc zaskoczyła, przywiązał czém prędzéy swą skrzynkę, i wziąwszy Katy za rękę: niech cię Bóg wspiera, dobra kobiéto, rzekł do niéy: wszystko co w tym domu zostaie należy do ciebie; byway zdrowa nie zobaczemy się iak.....
— W królestwie wieczności, zawołał głos, na któren zadrżał nieszczęśliwy Kramarz.
— Jak to! iuż, iuż, znowu nowy kramik, dodał Skinner. Łotrze! widać żeś czasu darmo nie tracił.
— Mało ieszcze nasyciłeś się mą krzywdą? zawołał śmiele Harwey. Nie dość że dla ciebie iuż w ostatnich chwilach umieraiącego oyca, tyś mnie zruynował, i cały móy maiątek mi wydarł? Czegóż więcéy chcesz odemnie?
— Krwi twoiéy.
— Tak, aby odebrać naznaczoną nagrodę. Równie iak Judasz, chcesz się ceną méy krwi zbogacić.
— I śliczną ceną! pięćdziesiąt gwineów, to nie bagatela, ieszcze takiém złotem, iakiém ta stara czarownica płaci, rzekł Skinner pokazuiąc na Katy.
— Masz zawołała, masz tu piętnaście gwineów, pozwól Harweyowi godzinę czasu, i natychmiast nas opuszczay.
— Godzinę! rzekł Skinner, mierząc pieniądze oczyma.
— Tak nie więcéy — Weź, i zrób te przynaymniéy łaskę.
— Stóy! zawołał Harwey, nie ufny temu złoczyńcy.
— Nie potrzebuję iéy zaufania, rzekł Skinner, chowaiąc do kieszeni piętnaście gwineów: nie chciałem od niéy tylko pieniędzy, i te trzymam w mém ręku. Co do ciebie nie długo odpowiesz mi na szubienicy za zuchwałość twoię. Daléy, marsz.
— Niech i tak będzie! rzekł kramarz poddaiąc się swemu przeznaczeniu. Prowadź mnie do Majora Dunwoodi. Surowy, i mściwy, nad nieszczęśliwym litować się iednak umie.
— Do Maiora Dunwoodi! nie, nie! tak długiéy podróży nie mam ochoty odbywać, w towarzystwie takiego, iak ty łotra. Zresztą ten Pan Dunwoodi, pozwolił uciéc dwom, czy trzem buntownikom. Kapitan Lawton iest tu trochę bliżéy, i w iego ręce oddać cię myślę. Co mówisz? wszakże ci to podchlebiać powinno, że będziesz wieczerzał z kapitanem Lawton, i że dziś ieszcze możesz bydź w raiu. Spodziewam się, że przecie i kapitan każe mi wypłacić przyrzeczoną nadgrodę, równie iak i Major.
— Odday mi moie pieniądze, albo uwolnyi Harweya, zawołała Katy, podwóyną trwogą zmięszana.
— Twoie pieniądze! myślisz-że, iż za piętnaście gwineów, wyrzeknę się pięćdziesięciu? nie: tego nie zrobię, może ieszcze masz ich więcéy, to lepiéy odday sama, albo nam powiedz, gdzie swe skarby ukrywasz, czy tylko nie w tém łóżku?
W tych słowach uderzaiąc pałaszem po sienniku i poduszkach, z barbarzyńskim uśmiechem znayduiącą się w nich wełnę, i słomę, rozrzucał po izbie.
— Jeżeli są iakie prawa w kraiu, zawołała Katy, któréy utrata pieniędzy o wszelkiém niebezpieczeństwie zapomniéć kazała, muszę uzyskać sprawiedliwość, za podobny rozbóy, kradzież, napaść!
— Prawa kraiowe zapewne są bardzo ostre, rzekł z zimną krwią Skinner, lecz życzę ci równie i na to pamiętać, że móy bagnet dłuższy od twego ięzyka, iest u mnie prawem i karą, którą natychmiast wymierzam.
Sześciu do ośmiu oprawców weszło za swoim wodzem, i przy drzwiach stanęło. — Za niemi iakiś człowiek ukrywać się zdawał; lecz gdy kilka ździebeł słomy wpadło do komina, i bladym połyskiem oświeciło izbę, poznał w nim kramarz owego spekulanta, który od niego dom kupił. Że zaś z układną miną mówił po cichu, do iednego ze zbóyców stoiącego przed sobą; Harwey łatwo mógł się domyśleć, iż był ofiarą ułożonéy zdrady, pomiędzy nim a Skinnerem. Z początku albowiem iuż całkiem ułożył się z nim o sprzedaż domu, miał w tym momencie skończyć i pieniądze zaliczyć, kiedy po podpisaniu umowy, wstrzymał wypłatę aż do pogrzebu. Na próżno byłoby czynić mu iakie wyrzuty: podia dusza zwykle miedzianem okrywa się czołem. W milczeniu zatem Birch nieszczęśliwy, udał się za prześladowcami swemi, z tą spokoynością umysłu, iaka iest zwykle udziałem tych, którym cnotliwa przeszłość, do szczęśliwey przyszłości drogę otwiera.
Wychodząc na podwórze, Skinner zawadził o próg w sieni i upadł. Przeklęta rzecz! krzyknął, noc taka ciemna! daléy! podłóżcie ogień pod tę chatę, abyśmy cokolwiek widniéy mieli.
— Stóycie! zawołał Spekulant, zapomnieliście iż ten dom do mnie należy.
— Co mi to szkodzi? odpowiedział Skinner widząc towarzyszów swoich podpalaiących wełnę i słomę, którą on na umyślnie porozrzucał po izbie, iest to ogień wesołości, któren nam w całéy drodze przyświecać będzie.
— Zbrodniarzu! zawołał rozgniewany nabywca, takie mi więc wynadgradzasz moię usługę, żem ci odkrył tego Szpiega?
— Póydziesz wprzód, nim on, zapisać mu kwaterę, odpowiedział Skinner, i ledwie wyrzekł te słowa, dobył z za pasu pistoletu, wystrzelił, i nietylko Spekulant ale i biedna Katy, upadła na ziemię.
— Dwóch ptaków od razu, rzekł Skinner, wrodzoną sobie dzikością, i wziąwszy za kark Kramarza wyszedł, z towarzyszami swemi.
Z tém wszystkiém z oboyga do których strzelił żadne ranne nie zostało. Katy upadła z przestrachu, a Spekulant z obawy, aby zapalczywy rabuś swéy zemsty powtórzyć nie chciał. Oboie podnieśli się, skoro zbóycy dom opuścili. Nabywca widząc dziedzictwo swe w płomieniach, z rozpaczą odszedł do siebie: Katy zaś przekonawszy się, iż ogień nie ogarnął ieszcze iéy izby, z tyłu domu położonéy, odważyła się oknem weyść we środek, i znaczną część rzeczy, należących do siebie uratowała.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.