Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XXIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV.

Kobryński nie omieszkał ogłosić wielu znajomym, że »zmył głowę« Oleskiemu. Gdy mu nie dowierzano, zasłaniał się świadkiem:
— Niech Słuszka wam opowie; był obecny.
Słuszka jednak wzbraniał się; mówił, że nie słyszał całej rozmowy, a Władziowi radził poufnie, aby się nie chwalił, gdyż, jeżeli postępowanie Oleskiego było niejasne, jego rola, Kobryńskiego, była natomiast trochę śmieszna.
Kobryński poszedł jednak pochwalić się Fernandzie ze względu na obiecaną wdzięczność, ale doznał przykrego zawodu, gdyż dama, dowiedziawszy się, że ani pojedynku nie będzie, ani Oleskiego nikt dotąd nie obił, nie zbezcześcił, nie oczernił w gazetach, okazała swemu rycerzowi najwyższe niezadowolenie. Była zaś w czarnym humorze, gdyż pani Granowska nie przyjęła jej dzisiaj, a nawet oczekiwanego od Krysi listu zabrakło.
Władzio rozkrzyżował ręce:
— Cóż pani chce? sztyletami już się w naszych czasach nie wojuje.
— Tak. Mężczyźni bez nerwów nie są do tego zdolni.
Kobryński wyszedł obrażony.
— Niech dyabli porwą tę...
Przyznał Fernandzie po raz pierwszy tytuł jej należny i pomyślał, że dosyć zabiegów o nią. Wykreślił ją gwałtownie z szeregu swych ambicyi. Teraz tylko odegrać się, a wyprawa na Południe udałaby się niezgorzej.
Poszedł do klubu.
Wypadki zatem ostatnich dni miały skutek obosieczny. Pani de Sertonville była blizką bankructwa z powodu Fabiusza, a Fabiusz podrujnowany w opinii z powodu pani de Sertonville. Skąd wynika, że nie trzeba nic poruszać w towarzystwie dobrze ułożonem.
Oleski nie był powszechnie lubiony w Nizzy, ale budził instynktową obawę; jest to zasada do poważania skuteczniejsza za naszych czasów od przestarzałej cnoty. Teraz zaś dowiedziano się z radością, że można go lekceważyć: jest niezgrabny i nie dość buńczuczny w odpieraniu napaści. Może tylko chrześcijanin i nic więcej?... Moraliści klubowi skrzętnie zanotowali te spostrzeżenia.
Szczegóły drażliwych rozmów i komentarze o nich prędko rozniosły się po mieście. Doszły i do pani Oleskiej przez lady Cosway. Zadziwiła się, że nic o nich nie wie od Fabiusza, którego zresztą, od dwóch dni nie widziała. Zakopał się w Antibes dla dokończenia jakiejś pracy przed wyjazdem. Sprowadzony telegramem, przybył do Nizzy, smutny i zimny, potwierdził obiegające wieści i nie odzyskał w rozmowie z Anną tego tonu wmawiającego gorące uznanie, który był mu pozyskał serce przyjaciółki.
Anna posmutniała także, gdyż poczuła jakieś oddalenie moralne od Fabiusza, a może i dlatego, że pierwszy raz postępowanie jego nie budziło w niej owego gorącego uznania. Kobiety lubią rycerzy.
W godzinę później zjawił się Dubieński, gość coraz częstszy, mający już »swoje godziny« od czasu, jak przerwały się »godziny Fabiusza«. Zaraz pani Anna zapragnęła pomówić z Jerzym o wypadkach wczorajszych i przedwczorajszych.
— Co mówią o tem?
— Mówią rozmaicie, niechętnie, jak zwykle próżniacy i ludzie, mający sobie dużo do wyrzucenia. Ja zaś bardzo krytykuję zachowanie się mego szwagra.
— Doprawdy?
— Tak dalece, że postarałem się prywatnie i oczywiście tajemnie, nakłonić go do naprawienia swej nierozwagi.
— W jaki sposób?
Jerzy dobył z kieszeni list niezapieczętowany z adresem do Fabiusza Oleskiego.
— Niech pani będzie łaskawa przeczytać.
Anna rozwinęła arkusz. Niema na świecie kobiety, któraby nie przeczytała dozwolonego świeżego pisma.
Kobryński oświadczał w tym liście Oleskiemu, że żałuje słów w nerwowem podnieceniu wymówionych i że, uprzedzając wszelkie rekryminacye sam poczuwa się do odwołania swego sądu o akcyi, którą źle oceniał pod wpływem fałszywych ubocznych informacyi. Zapewniał wreszcie o swem poważaniu i prosił o zachowanie mu przychylności, którą wysoko ceni.
List był odruchowo szlachetny, rycerski i wcale do Władzia nie podobny. Anna, mocno, zarumieniona, zapytała:
— To pisał książę Kobryński?
— Przyznam się, że dyktowałem.
Anna chciała dziękować, ale zatrzymała się. Oczy jej dosyć mówiły Jerzemu, a dziękować wydało jej się ubliżającem dla Fabiusza. Po chwili rozrzewnionego milczenia rzekła:
— Bo pan sądził, że Fabiusz ma racyę i że mu się to należy?
— Najzupełniej.
— Działał w szlachetnym zamiarze, ostrzegając panią Granowską, a potem nie chciał sprawy rozmazywać.
— Oczywiście. Postąpił uczciwie i poważnie, ale trafił na ludzi, którzy go nie umieli zrozumieć.
— Pan jednak zrozumiał go?
— Pochlebiam sobie.
— I panby tak postąpił na jego miejscu?
Tu Jerzy złożył ręce w małdrzyk, skręcił się całym torsem i wreszcie skromnie wymówił:
— Nie. Jabym się na to nie zdobył.
— A więc?...
— Nie mam dosyć powagi. Może w jego wieku... Nie umiem kłamać przed panią. Jabym się penie mieszał najprzód platonicznie do cudzych stosunków, a potem zapewne nie utrzymałbym nerwów na wodzy.
— Jednak pan przyznaje słuszność Fabiuszowi?
— Z jego stanowiska, zupełną.
— A ten list wymógł pan na szwagrze dlawno czego?
— To już pani niech zgadnie.
— Dobry z pana przyjaciel i dobry człowiek.
Niezwykłe ciepło biło od jej postaci, dźwięczało w jej głosie. Jerzy rozpromienił się; aby nie spłoszyć wrażenia, które wywarł, był cichy, naturalny i skrócił odwiedziny, mówiąc, że list musi natychmiast wysłać do Antibes.
Pani Anna pozostała w słodkiem harmonijnem zadumaniu: popędy jej sercowe dostrajały się do wymagań sumienia. Człowiek, który tak szlachetnie myśli, tak się różni od pospolitych spekulantów życiowych, może mieć tylko pożądne zamiary. Myśli zaś ciągle o niej, zgaduje i uprzedza jej życzenia, podbija serce jej i szacunek, nietylko zmysły. A piękny przytem i towarzysz... Dojrzały także, roztropny, umiejący znaleźć sobie drogę pośród ludzi. Po co bronić się od niego? Jest już swój, blizki i kochany. Trzeba chwytać szczęście, które w jego postaci przechodzi. Trzeba...
— Wyszedł... Dlaczego wyszedł? Chciałabym mu głowę położyć na ramieniu...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego dnia był silny upał, niedogodny zwłaszcza dla ludzi otyłych, którzy mają dużo do roboty na mieście. Dawał się też we znaki Rubensonowi. Poczciwy bankier, wziąwszy do serca krzywdę wyrządzoną pani de Sertonville, był u niej dzisiaj już dwa razy, potem szukał kogoś w różnych miejscach, w klubie, zajrzał do Crédit Lyonnais i powracał do Fernandy po raz trzeci. Trud oblał go strumieniami potu, ale oczy mrugały zadowoleniem dobrego uczynku.
— No i co? — przyjęła go Fernanda z ciekawością, która z jej oczu biła namiętnemi iskrami.
— W porządku. Rzymianin dostanie nauczkę, po której albo cię publicznie przeprosi, albo nie będzie mógł się pokazywać w Nizzy.
— Któż mu da tę nauczkę?
— Ktoś, z którym on będzie się musiał liczyć.
— Może d’Anjorrant?! — zawołala Fernanda, wstrzymując oddech aż do odpowiedzi.
Rubenson przetrzymał ją trochę, poczem wymówił wolno:
— Tak jest, sam pan margrabia.
Fernanda pachnącemi dłońmi ujęła twarz Rubensona, w której zwichrzonych zaroślach ruszały się mokre, mlaskające wargi.
— Jesteś kochany! Inni mogą być piękniejsi, aleś ty mój.
I trwała chwilę ta scena, prawdziwie miłosna, której słowami oddać nie można. Trzebaby chyba złożyć fantasyczną sielankę o syrenie zakochanej w polipie morskim. Nietylko piękne twory umieją kochać, a gdyby mierzyć siłę uczucia z wewnątrz, nie z powierzchownego stanowiska estetyki, Fernanda i Rubenson, syrena i polip, byliby może najlepiej dobraną parą.
Kochanek lubował się dalej w wystawianiu swych zasług, ona zaś słuchała ze współczuciem gorącem, jakby obliczali razem wspólne skarby.
— Nie pomógł nic Kobryński — książę, tani książę — nie pomógł Dubieński — faworyt mojej królowej. Tylko jeden Rubenson wynalazł sposób.
— Nie udawałam się do Dubieńskiego. Nudzi mnie.
— On mnie już dawniej nudził. Ale wolno pani, wszystko jej wolno...
— Mój dobry przyjacielu! zamiast udawać głupich, powróćmy do najciekawszej sprawy. Jak wziąłeś Raula? Opowiedz szczegółowo. Twój dowcip mnie zachwyca.
Rubenson rozparł się w fotelu i zabębnił palcami po kamizelce.
— Trzeba znać psychologię... Raul nie jest w dobrych interesach. Ja wiem to: on nie jest w dobrych interesach. Potrzebuje dużo na takie życie w Paryżu i Nizzy, więcej niż dwa razy swój dochód, bo papa d’Anjorrant także dużo potrzebował zostawił długi. Majątek margrabiny będzie dobry dopiero po śmierci jej rodziców. Dlatego on musi robić operacye. A któż je zrobi za niego, jeżeli nie ja? On się na tem tak zna, jak ja na... doprawdy nie wiem, na czem ja znam się tak źle, jak on na giełdzie. Dlatego ja Raulowi jestem bardzo potrzebny. Ja na niego mam duży wpływ...
— To wiem. Ale jak przystąpiłeś do przedmiotu? Przecie nie robi on odrazu wszystkiego co każesz?
— To zależy...
Nawet Fernandę niecierpliwił ten zwrot mowy właściwy Rubensonowi.
— Od czego zależy? Mnie przecie wszystko możesz powiedzieć.
— Ja to wiem. Ale są rzeczy nieprzyjemne, o których nie warto mówić. Miałem bardzo nieprzyjemną rozmowę z Raulem...
Skrzywił twarz pooraną już tak wyrazistymi fałdami przez namiętne walki, że najlżejszy dodatek zamieniał to »zwierciadło duszy« w tragiczną maskę.
Fernanda znała swego Rubensona. Gdy mówił o »rzeczach nieprzyjemnych«, znaczyło to, że interes był kosztowny. Wiedziała również, że Rubenson ma wstręt do wymieniania cyfr, że operuje pewnie i tajemnie. Zapytała jeszcze:
— Powiedz przynajmniej, czy grubo cię to kosztowało?
Maska tragiczna rozpłynęła się w potwornie lubieżnym uśmiechu:
— Nie tyle, ile warte twoje zadowolenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.