Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   291   —

— Pochlebiam sobie.
— I panby tak postąpił na jego miejscu?
Tu Jerzy złożył ręce w małdrzyk, skręcił się całym torsem i wreszcie skromnie wymówił:
— Nie. Jabym się na to nie zdobył.
— A więc?...
— Nie mam dosyć powagi. Może w jego wieku... Nie umiem kłamać przed panią. Jabym się penie mieszał najprzód platonicznie do cudzych stosunków, a potem zapewne nie utrzymałbym nerwów na wodzy.
— Jednak pan przyznaje słuszność Fabiuszowi?
— Z jego stanowiska, zupełną.
— A ten list wymógł pan na szwagrze dlawno czego?
— To już pani niech zgadnie.
— Dobry z pana przyjaciel i dobry człowiek.
Niezwykłe ciepło biło od jej postaci, dźwięczało w jej głosie. Jerzy rozpromienił się; aby nie spłoszyć wrażenia, które wywarł, był cichy, naturalny i skrócił odwiedziny, mówiąc, że list musi natychmiast wysłać do Antibes.
Pani Anna pozostała w słodkiem harmonijnem zadumaniu: popędy jej sercowe dostrajały się do wymagań sumienia. Człowiek, który tak szlachetnie myśli, tak się różni od pospolitych spekulantów życiowych, może mieć tylko pożądne zamiary. Myśli zaś ciągle o niej, zgaduje i uprzedza jej życzenia, podbija serce jej i sza-