Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XVI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Towarzystwo przeniosło się pod oszklony dach wielkiej sieni hotelowej, gdzie grała orkiestra i wolno było palić tytuń. Znajomi skupili się, i tutaj dopiero wymieniono informacye, kto kiedy przyjechał, gdzie mieszka, co widział, jak długo zamierza pozostać w Rzymie.
Księżna Teresa, dumna z tego, że zdołała zaprowadzić brata do świętego grodu, wyrażała jednak pewne ubolewania. Okazało się bowiem, że listy polecające z Chojnogóry nie posiadają wartości: Ojciec Melchior ma podagrę i, chociaż przyjął krewnych z rozrzewnieniem, nie może im towarzyszyć w żadnych ciekawych oględzinach, gdyż nie opuszcza mieszkania. Dał tylko kilka rad i adresów. Jeszcze gorzej było z drugą świątobliwą osobą, do której wyprawił swe dzieci pan Maciej Dubieński. Księżna Teresa mówiła ze Izą w głosie do pani Oleskiej:
— Udaliśmy się do monsignora Concomassa. Proszę sobie wyobrazić: staruszek siwy, trzęsący się, niezmiernej dobroci. Cokolwiek mu się powie, odpowiada: »si, si, si — gia, gia, gia...« i kiwa suchutką rączką. Należy już zupełnie do innego świata... Prawda, Wladziu?
Książę Kobryński był osowiały, blady, nabył też ostatnimi czasy nerwowego kurczu w twarzy, który mu odsłaniał na chwilę zęby; wyglądał wtedy jak wilk osaczony, grożący kłami. Teraz obracał cygaro w ustach, nie biorąc udziału w rozmowie. Odezwał się jednak:
— Monsignor Concomassa ma rozmiękczenie mózgu.
— Władziu! nie można tego o nim powiedzieć. Pamiętasz, jak się pięknie wyraził o naszym kraju? »Jesteście ukochanymi synami naszej świętej Matki...«
— A potem dodał tylko: »si, si, si — gia, gia, gia«.
— Trudno więcej od biednego staruszka wymagać.
— Trudno.
Z powodu więc, że nie dopisały rekomendacye, Kobryńscy nie zwiedzili jeszcze nic; tylko księżna była raz u świętego Piotra, a książę od pierwszego wieczoru w klubie, do którego wprowadził go d’Anjorrant, członek rzeczywisty.
Margrabia odwiedził też znajomych w Rzymie i dzisiaj był na obiedzie u książąt Colonna, na który wprowadził tylko Słuszkę z pomiędzy osób importowanych z Nizzy. Zatem kompania była rozprzężona i poniekąd bez dowódcy. Bolało to księżnę Teresę, szczególniej teraz, wobec przyjazdu Jerzego, nie wiedziała bowiem, jak się wziąć do misyi nawrócenia brata; zaprowadziła go do Rzymu, to prawda, ale wobec odpadnięcia spodziewanej pomocy dwóch świątobliwych mężów, nie umiała nakreślić planu pobożnej i artystycznej pielgrzymki. Spotkanie Fabiusza nasunęło jej myśl, którą uznała za opatrznościową: ten pewno jest wybornym przewodnikiem po Rzymie! Myśl tę rozważyła przy obiedzie, oświadczyła ją bratu, który zdawał się zupełnie podzielać jej zdanie, a nawet dziwił się trafności wynalazku. Natychmiast więc po obiedzie księżna okazała wiele serdeczności Oleskim, chcąc wyzyskać Fabiusza dla swoich wysokich celów.
Fabiusz nie lubił Kobryńskich, ale trudno było dawnym znajomym, spotkanym w tak dalekich stronach, okazać niechęć, zwłaszcza, że księżna udawała się niedwuznacznie pod opiekę, z giestem wygnanej królowej, która prosi o gościnę w domku jednego ze swych dawnych poddanych: »Patrzcie, oto ja, z Dubieńskich Kobryńska, proszę...« Mówiła zaś trochę prościej:
— Na nieszczęście, dwaj mistrzowie, którzy mieli nam przewodniczyć, monsignor Concomassa i Ojciec Melchior, są słabi. Łowimy więc pana, panie Oleski. Mam nadzieję, że nam pan nie odmówi i znajdzie w nas pojętnych słuchaczów. Jerzy zapewnia, że pan zna Rzym doskonale.
— Znam go nieźle, ale nie wiem, czy mój komentarz przypadnie państwu do smaku.
— Potrafi go pan do nas zastosować.
— Mój komentarz nie jest bardzo podatny do zastosowań; mówię zawsze to, co wiem, lub to, w co wierzę.
Po wymianie kilku zdań podobnych, stanęło na tem, że Fabiusz pokaże towarzystwu Forum i Watykan.
W tej chwili margrabia d’Anjorrant powrócił z żoną do hotelu i przywitał się z Oleskimi. Rzekł do pani Anny:
— Nareszcie ukazała się pani! Myślałem, że państwo powędrowali gdzieś w głąb kraju. Nie widać was ani tutaj, ani w operze, gdzież więc się gnieździcie?
— Pierwszy raz jestem w Rzymie. Zaczęłam dopiero zwiedzać.
— Ach! pani ogląda podług Baedeckera. Przypomina mi to rzewne chwile mego dzieciństwa: program na dwa tygodnie — dzień pierwszy: — informacye ogólne — piazza del Popolo — cztery kościoły jeden pałac przejażdżka do willi Medyceuszów — panorama z belwederu — 50 centymów na piwo. Po kilku dniach takiego życia marmury i farba olejna ciążą na żołądku, jakby się ich sporo połknęło, a nogi się ma podcięte, jak po... konnem polowaniu co najmniej. Ja dawno porzuciłem ten system zwiedzania miast. Staram się żyć wszędzie po swojemu. Potrącam o ciekawe rzeczy, tem lepiej; otaczają mnie dzieła sztuki, to zwiększa moją przyjemność pobytu. Ale uczyć się już nie chcę.
— A ja się przyznam, że mnie to zajmuje. Chcę się zoryentować w tych skarbach. Zmęczona byłam z początku; teraz mogę łatwo oglądać przez kilka godzin i porównywać. Dumna jestem, kiedy poznam bez objaśnienia epokę lub autora. Znam się już coraz lepiej.
Któż to ma szczęście służyć pani za przewodnika? — zapytał d’Anjorrant z niejakiem lekceważeniem.
Pani Anna zadziwiła się i zarumieniła.
— Przecież mój kuzyn...
— Aa! — odrzekł margrabia, skłaniając nieco głowę.
Księżna Teresa wmieszała się do rozmowy:
— Pan Oleski jest wybornym znawcą Rzymu. Obiecał i nam udzielić swych wiadomości. Jest podobno niezrównany.
— Nie dziw, że kto jest Fabiuszem, musi być Rzymianinem.
— Wystarcza mi być Polakiem odrzekł Fabiusz aby znać i cenić łacińską kulturę. Francuzi mieli ją także niegdyś w poszanowaniu. Czy pan należy już do »nowej Francyi«, margrabio?
D’Anjorrant skrzywił się nieznacznie, ale rzekł z pozorną grzecznością:
— Widzę z żalem, że pan gorzej zna Francyą, niż Włochy.
— Zaczynamy, niestety, coraz bardziej o Francyi zapominać — odpowiedział Fabiusz obojętnie.
— Jest to dla nas nieodżałowana strata.
— A dla nas poprawa z historycznego błędu.
Słuszka, miarkując, że rozmowa idzie krzywo, podniósł obie ręce:
— Kochani panowie! Wiemy wszyscy, ile winniśmy Francyi, jak dużo z jej stylu, z jej elegancyi, z jej pracy umysłowej skorzystaliśmy przez wieki. Jej to przewadze cywilizacyjnej zawdzięczamy, że możemy dzisiaj naprzykład w obcem mieście, w międzynarodowem towarzystwie, porozumieć się jednym językiem, który posiadamy jak nasz własny...
— Ależ panowie są dzisiaj nieznośni! — zawołała margrabina: — karmicie nas jakąś polemiką zamiast wieczornej muzyki. Czy już za późno do opery?
— Która godzina na naszej wieży? — rzekł wesoło d’Anjorrant, zwracając się do Schwinda.
Schwind z powodu wysokiego wzrostu i dziwnej dokładności, którą stosował do swego nieporządnego życia, miał wszelkie prawo nazywać się »zegarową wieżą«. Dobył poważnie zegarek.
— Za dwie minuty pół do dziesiątej. Koniec drugiego aktu, Ciampi już śpiewał wielką aryę.
Było za późno. Całe towarzystwo wyraziło ubolewanie, gdyż całe było nawskróś muzykalne. Gdyby nawet kto nie był, nie śmiał się do tego przyznać. Można było jednak stwierdzić, że ta sama opera działała zupełnie inaczej na każdego. Panią d’Anjorrant, bardziej nerwową od siostry, muzyka rozmarzała; lady Cosway zachowywała się grzecznie i normalnie; d’Anjorrant rozmawiał prawie przez cały czas przedstawienia, zwracając uwagę tylko na najgłówniejsze arye. Kobryński często tracił monokl z oka i bronił się od snu. Schwind stawał się nerwowo niespokojnym, a Słuszka ponurym, jak pod wpływem alkoholu. Zaś księżna Teresa na operze podlegała dziwnemu przeistoczeniu: zachwyt jej stawał się mistycznym, a nozdrza falowały jakby od przypływu jakiegoś niewidzialnego fluidu, który prosto od szczytów artyzmu trafiał do wybranki. Niektórzy wierzyli w nadzwyczajną jej wrażliwość i uzdolnienie, inni byli zdania, że pojmuje muzykę zbyt alegorycznie. Gdy powstawała dyskusya, księżna wyrażała się tak podniośle, że zwykle słuchacze milkli. Lubiła zaś mówić o »tonach szlachetnych«, o »realistycznym lub symbolicznym kierunku« muzyki, o muzyce »wielkiej i małej«, słowem o rzeczach, na które wszyscy się godzą, bo nikt ich zrozumieć nie może. Dzisiaj zapragnęła tymi frazesami olśnić Fabiusza. Ale odpowiedział jej niezadowalająco:
— Proszę pani, ja o muzyce nie mówię, bo to się na nic nie zda. O funkcyach i wzruszeniach, nie mających umysłowej treści, o indywidualnych przyjemnościach fizycznych, o poczuciach dźwięku, smaku i zapachu, nic znaczącego powiedzieć się nie da; można powiedzieć tylko: lubię, albo: nie lubię. O dźwiękach bowiem, tak jak o gustach i o kolorach, niema dyskusyi.
— Ale o muzyce, jako o sztuce, dlaczegożby nie dyskutować? Pan może nie zna się na muzyce?
— Przynajmniej tyle, co inni. Ale muzyka jest tylko fragmentem sztuki, odłączonym od pierwotnego przeznaczenia, od poezyi i od tańca, a rozdętym za naszych czasów do rozmiarów kolosalnej popularnej przyjemności, która ze sztuką bardzo niewiele ma wspólnego.
— Co pan opowiada?!
— Daję wynik długiego i sumiennego namysłu.
Na kilku mniej lub więcej oburzonych wykrzyknikach przerwała się ta rozmowa. Wkrótce państwo Olescy pożegnali towarzystwo i opuścili hotel Kwirynału. Szczególnie Fabiusz złe wywarł wrażenie na pozostałych w sali. D’Anjorrant oświadczył:
— Rzeczywiście, ten wasz Rzymianin jest sztywny. Może to naprawdę jaki zgalwanizowany posąg z rodziny starożytnych Fabiuszów? Rodzina miała podobno niegdyś powodzenie. Dzisiaj taka toga pośród naszych fraków wygląda trochę nie na miejscu. Tych posągów wolę nie spotykać w salonach.
— To jest jednak człowiek, z którym warto gadać — rzekł Słuszka.
— Może na powietrzu?
— Gdziekolwiek, ale kiedy się chce myśleć.
— Powiedz raczej: kiedy się jest młody. Ja mam swoje przyzwyczajenia w myśleniu i w sposobie życia, przyzwyczajenia dostatecznie już sformułowane.
Wypadkiem, Jerzy Dubieński nie podzielał też dzisiaj zdania margrabiego; nieśmiało bronił Fabiusza, ale umilkł, gdy d’Anjorrant zwrócił rozmowę w sposób niespodziewany:
— Ten pan mało mnie obchodzi. Żal mi tylko pani Oleskiej, bardzo miłej kobiety, że zostaje pod wpływem swego zagadkowego kuzyna. Nieprawdaż, panie Dubieński?
Księżna Teresa znalazła się znowu w trudnem położeniu. Niedawno powołała Fabiusza do udziału w swojej siostrzanej misyi; teraz ten wspólnik okazuje się niesympatycznym, nie dość dobrze wychowanym dziwakiem.
Wieczór dzisiejszy nie udawał się. Po paru sennych propozycyach na jutro, Schwind powstał i dość arbitralnie odezwał się:
— Panie są zmęczone i udadzą się zapewne na spoczynek, a my pójdziemy do klubu.
Kobryński się obudził i począł ruszać najeżonymi wąsami, d’Anjorrant zaś wstał, wyciągnął rękę do Westfalczyka i rzekł stanowczo:
— Schwind, jesteś odważny; nie zapierasz się swych przekonań.
Obie Amerykanki uznały postanowienie mężczyzn za normalne i zabrały się do odwrotu. Tylko księżna Kobryńska, mniej przekonana o potrzebie klubów, próbowała walczyć i zatrzymać mężczyzn przy sobie. Nie było jednak rady: Władzio już przyniósł płaszcz i kapelusz; inni też z męską stanowczością wybierali się do klubu. W hotelu pozostał tylko Jerzy, którego zaciągnięto do gry w ping-pong, rodzaj małego tennisa na bilardzie. Amerykanki grały w to oczywiście doskonale, Jerzy wprawił się szybko, a Terenia i z niezgrabności jeszcze wdzięk potrafiła wydobyć. Że pusto było w tym pokoju, wszyscy się rozhulali i spędzili dobrze resztę wieczoru na wytwornym sporcie. Rozeszli się około północy, powtarzając, że Rzym to wesołe miasto.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.