Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   193   —

— Widzę z żalem, że pan gorzej zna Francyą, niż Włochy.
— Zaczynamy, niestety, coraz bardziej o Francyi zapominać — odpowiedział Fabiusz obojętnie.
— Jest to dla nas nieodżałowana strata.
— A dla nas poprawa z historycznego błędu.
Słuszka, miarkując, że rozmowa idzie krzywo, podniósł obie ręce:
— Kochani panowie! Wiemy wszyscy, ile winniśmy Francyi, jak dużo z jej stylu, z jej elegancyi, z jej pracy umysłowej skorzystaliśmy przez wieki. Jej to przewadze cywilizacyjnej zawdzięczamy, że możemy dzisiaj naprzykład w obcem mieście, w międzynarodowem towarzystwie, porozumieć się jednym językiem, który posiadamy jak nasz własny...
— Ależ panowie są dzisiaj nieznośni! — zawołała margrabina: — karmicie nas jakąś polemiką zamiast wieczornej muzyki. Czy już za późno do opery?
— Która godzina na naszej wieży? — rzekł wesoło d’Anjorrant, zwracając się do Schwinda.
Schwind z powodu wysokiego wzrostu i dziwnej dokładności, którą stosował do swego nieporządnego życia, miał wszelkie prawo nazywać się »zegarową wieżą«. Dobył poważnie zegarek.
— Za dwie minuty pół do dziesiątej. Koniec drugiego aktu, Ciampi już śpiewał wielką aryę.
Było za późno. Całe towarzystwo wyraziło ubolewanie, gdyż całe było nawskróś muzykalne.