Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XIX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.

Pośród tych wędrówek, albo w teatrze, albo w salach restauracyjnych, Jerzy zamienił już z Anną kilka słów, nie obowiązujących ostatecznie do niczego, jednak takich, które wymagały dalszego ciągu i objaśnień. Dowiedzieli się oboje o wzajemnych swych uczuciach, ale ta świadomość, choć rozkoszna, nie dawała im spokoju, ani szczęścia. Owszem, tak jej, jak i jemu stawała przed oczyma konieczność przyznania się przed własnem sumieniem, czego właściwie pragną, dokąd zmierzają. Oboje, choć niby wolni, byli zawikłani w stosunki, które trzeba było zmodyfikować, lub poświęcić; w wątpliwości, które wypadało usunąć. Za młodu zaś i na wiosnę najmniej się miewa czasu na obrachunki z sumieniem.
Coraz widoczniejsze zabiegi Jerzego Anna przyjmowała teraz ze wzruszeniem. Nie było powodu odrzucać jego wyznań. Widocznie stara się o jej rękę, a gdyby został jej mężem, byłoby to ze wszech miar normalne i przyjemne. Jednak przezorny instynkt kobiecy, ten dar przewyższający często w wynikach męską logikę, mówił Annie, że bronić się trzeba, i to nie przez zalotność, lecz przez ostrożność. W tym Dubienskim, który ma dużo powabów, a wady tak sympatyczne, naprzykład, ma nadto szczęścia do kobiet, ale zmonopolizować takiego mężczyznę dla siebie jest zadaniem ponętnem, w tym Dubieńskim są nieodgadnione głębie, wymagające prześwietlenia. Jego konkury, choć coraz bardziej stanowcze i szczere, są jednak nadzwyczaj ostrożne, osłonione czemś mglistem, co nie jest ani nieśmiałością, ani poezyą... Czem zatem?...
Ponieważ jednak znała wartość swej urody i wdzięku, ponieważ ufała także swej przenikliwości i niejakiemu doświadczeniu życiowemu, pani Anna nie wątpiła, że zupełnie odgadnie Jerzego. Nawet to studyum coraz bardziej ją roznamiętniało. Inny zaś wzgląd stawał w sprzeczności z tem pożądaniem, wzgląd na Fabiusza.
Kim on był i jest dla niej, to wiedziała: kierownikiem jej umysłu, najszlachetniejszym przyjacielem, może nawet bardzo przywiązanym do niej. Ale kim chce zostać? Dlaczego dotychczas nie powiedział jej wyraźnie, że pragnie nietylko jej przyjaźni?... Dlaczego nie oświadczył się poprostu, zwłaszcza teraz, gdy zapewne spostrzega zabiegi innego mężczyzny?
Przez te rozumowania proste i uczciwe przeciągał jeszcze jeden mniej uświadomiony prąd: pospolity, ale nieśmiertelny powiew młodości i wiosny, zabronione przepisami, ale nakazane przez życie pragnienie szczęścia dla siebie. Więc gdy pola fiołków pachnęły pod Nizzą, gdy włoska muzyka ogarniała ciepłym strumieniem jej zmysły, gdy Jerzy mówił jedynie dla niej w jakimś rzymskim poetycznym zakątku, Anna czuła, że krew lekko i rozkosznie przepływa jej przez serce, a wtedy nie rozumowała, tylko żyła raźniej, rozkwitała jak kwiat w swojej porze, naturalnie, przekonana, że jej się to słusznie należy od losu. I pogrążała się coraz bardziej w ten rozczyn galwaniczny, w którym zasady kobiece, chociażby czystem były złotem, rozpuszczają się i osiadają na przedmioty stałe, umyślnie lub przypadkowo znajdujące się w tym samym rozczynie. Tymczasem jednak rozumowania jej i pragnienia, zasady i porywy, równoważyły się w jej uczciwem i gorącem sercu.
Jerzy miał pozornie dużo prostszy przed sobą kierunek, nie wystawiający go na sprzeczność z samym sobą. Kochał i ufał, że pokochany zostanie; każdy dzień dodawał mu ufności. Przeszkody do urzeczywistnienia pragnień istniały w trudnościach podboju; te trudności nie były nadludzkie, coraz się zmniejszały; za kilka dni, za parę tygodni mógł poprosić o rękę pani Oleskiej i zapewne ją otrzymać. Mógł nawet nie obawiać się współzawodnictwa Fabiusza, bo teraz był już przekonany, że Fabiusz jest dumnym, a zarazem nieśmiałym wielbicielem Anny, że nie przeszkodzi jej wyborowi dla swoich osobistych widoków.
A jednak młody Dubieński nie był w zupełnej zgodzie z samym sobą. Nagle pośród najgorętszych zabiegów o tę kobietę nową, bardziej upragnioną, niż inne, poczęły mu snuć się po głowie wspomnienia nauk i zasad rodzicielskich, tych samych znienawidzonych »zasad«, które go wypędziły z gniazda. Zaczął rozpatrywać uważnie, czy pani Oleska, gdyby zmieniła swoje na jego nazwisko, odpowiedziałaby ideałowi żony, uświęconemu przez tradycye Chojnogórskie? Czy jest dość bogata? dość wysokiego pochodzenia?... Czy należy do tego nieokreślonego »koła«, w którego samym środku, z Bożej łaski, znajdują się Dubieńscy?
Co za dziwaczne myśli! Przecie on sam, Jerzy, wyzwolił się od wszelkich formuł cudzego wyrobu i użytku. Nie może być, aby takie cienie zwalczonych już, urojonych zresztą, przeszkód, stawały mu wpoprzek drogi?... Są to fałszywe rozumowania, jakieś niefilozoficzne skrupuły, którym on się nie podda. Zaczął badać się w innym kierunku, aby wytłómaczyć sobie pewien dreszcz, który go mimowolnie coraz częściej nawiedzał. I znalazł. On, jako artysta, człowiek przeznaczony do wyższych celów, rzucony w świat na wielkie burze i szczytne wzloty, poświęcony na ofiary, na całopalenia...
— To wyraz niedobry — pomyślał Jerzy nawiasem, przypomniał bowiem ofiary starożytne, bydło i ptaki zarzynane na ołtarzach bogów.
Jednem słowem: on, jako... on, nie zdawał się sobie stworzonym do życia małżeńskiego, do krzątań około domowego ogniska, które gdzieś jednak wypadałoby założyć. On potrzebuje mieć skrzydła wolne, aby kierować lot, dokąd go fatalność powoła...
— Fatalność... to dobre słowo. Tem wszystko wytłómaczyć można, a obecnie przemożny poryw do Anny.
— Czy się z nią ożenię, czy nie, muszę ją kochać, muszę ją dostać. To mój los!
Na tym wniosku osadził się Jerzy, powracając do założenia, z którego wyszedł. Obleciał cały swój widnokrąg i powrócił do punktu wyjścia, zatoczył koło nie błędne, lecz fatalne. Tak jest, fatalne. Pokrzepiony na sumieniu, rozmyślał już tylko o sposobach dojścia do upragnionego celu, które nie były dość skuteczne dotychczas, ani dość szybkie. Sposób przyszedł mu do głowy jednego wieczoru.
Był to dzień nudny dla wszystkich. Nikomu nic się nie udawało. Księżna Kobryńska zawiodła się w swych nadziejach otrzymania audyencyi partykularnej u Papieża, po której obiecywała sobie rozstrzygnięcie pewnych wątpliwości, tyczących się jej samej, Jerzego i całej rodziny. Ponieważ spodziewana pomoc dwóch świątobliwych mężów, monsignora Concomassa i Ojca Melchiora, okazała się bezskuteczną, księżna udała się pod protekcyę margrabiego d’Anjorrant. Margrabia miał także zamiar przedstawienia się Ojcu Świętemu z żoną swą i jej siostrą, ze Słuszką i parą książąt francuskich, niedawno przybyłych. Ale przeprowadził starania o audyencyę bez namaszczenia, powierzył bowiem ten zachód dyrektorowi hotelowemu. Wkrótce przybyło oznajmienie, że Papież przyjmie margrabiego d’Anjorrant z jego rodziną i przyjaciółmi, w liczbie ogólnej ośmiu osób. Ponieważ sześć miejsc już było zajętych, Terenia otrzymała tylko dwa: dla siebie i dla Jerzego.
Z żalem pozostawić miała w hotelu męża, na którego uświęcenie liczyła także przy tej sposobności. Chociaż więc w najlepszem towarzystwie, jednak nie osobiście, tylko poniekąd jako anneks, miała księżna Kobryńska być przyjętą, przez Namiestnika św. Piotra. Przygotowywała więc żałobne szaty, wymagane przez, etykietę Watykańską, z połowicznem tylko zadowoleniem.
Inni mieli także niepowodzenia. Lady Cosway popsuła całą paczkę zdjęć fotograficznych, sporządzonych przez nią samą do nowego albumu z czerwonym napisem: »Roma« na białej pergaminowej okładce. Słuszka potłukł się wczoraj, wypadając z samochodu, którym uparł się sam kierować; miał wcale nieefektowny plaster na nosie. Schwind twierdził, że dostał malaryi, zwiedzając Colosseum przy księżycu, o czem jednak powątpiewano, tłómacząc sobie inaczej skutki nocnej wycieczki Westfalczyka, zauważono bowiem nieobecność jego w klubie przez całą jedną noc.
Wogóle nie wiodło się mężczyznom w klubie della Caccia: wszyscy mniej lub więcej przegrali, najwięcej Kobryński, najmniej d’Anjorrant. I Dubieński był tego dnia znerwowany: wprosił się na herbatę do pani Oleskiej, zastał tam lady Cosway i Fabiusza, ciągle Fabiusza, nie mógł cieplejszego słowa umieścić. Poszedł więc do klubu, gdzie znajdowali się, jak zazwyczaj, jego znajomi.
Około północy d’Anjorrant, Słuszka, Kobryński i Dubieński wracali piechotą z klubu do hotelu. Dzisiaj po raz pierwszy nie było partyi. Kobryński był wściekły.
— Zabrali nam, co mogli, a teraz nie przychodzą! Ładna buda ten klub! Mówiliście, że tu grają panowie, a ja spotkałem samych łapigroszów. Ładna buda!
— Nie znam innych klubów, mój kochany książę — odrzekł flegmatycznie d’Anjorrant. — Do końca partyi i do końca sezonu siedzą tylko ci, którzy przegrali, wygrywający dostają natychmiast migreny, albo telegramy powołują ich gdzieindziej. Pozostaje walka między zgranymi. My naprzykład moglibyśmy zagrać między sobą, gdybyśmy nie byli goli do cna. Prawda, kochany książę?
Kobryński był już wszystkim winien pieniądze, nawet d’Anjorrant’owi, który tego wcale nie lubił. Ironiczna uwaga margrabiego trafiła mu do przekonania i ostudziła oburzenie.
— Trudno mieć pieniądze, gdy się codzień przegrywa, i to w obcem mieście. W Warszawie mogę dostać z dnia na dzień paręset tysięcy: tutaj brak mi stosunków finansowych.
— Ach! banki tutejsze są bardzo uczynne i z pewnością w stosunkach z Warszawą. Jeżeli pan ma łatwy kredyt tam, to tylko chodzi o parę depesz. Mogę panu dać adres.
— Nie, dziękuję. Nie chcę zbyt głośno i gwałtownie sprowadzać pieniędzy, aby nie nadwereżać swego kredytu. Napisałem.
— W takim razie trzeba czekać.
D’Anjorrant wiedział już, a Kobryński był przekonany, że jego kredyt warszawski był może jeszcze trudniejszy, niż rzymski, znano bowiem zasadniczą »niepoczytalność Władzia« w sprawach pieniężnych.
— Ostatecznie — głupie miasto ten Rzym — skręcił w bok Kobryński.
Odpowiedział mu Słuszka:
— Bo nie umiesz go używać. Siedziałbyś dzień i noc w klubie. To można robić i w Tarascon, jeżeli się partya zbierze.
— Siedzimy przecie razem.
— Ja nie psuję nigdy kompanii. Ale zawsze więcej bywam w salonach, w muzeach, na powietrzu, niż ty. Ja muszę mieć rozmaitość wrażeń, muszę studyować kraj, w którym się znajduję. Byłem naprzykład w Tivoli — tam dopiero życie Cezarów stanęło mi przed oczyma, i teraz, gdyby mi powierzono urządzenie wielkiej letniej rezydencyi dla króla, albo dla przyjaciela...
— Eustachy! nie napiłbyś się piwa w jakiejś sromotnej knajpie z damską usługą? — przerwał mu d’Anjorrant.
— Owszem, napiję się piwa.
— Znam jedną taką dziurę, gdzie po północy kobiety usługują w szkarłatnych płaszczach, a bez wszelkich innych osłon. To ci może da jeszcze pomysł do urządzenia owej letniej rezydencyi?
— Gadaj zdrów. Ja także coś wiem. I wiem także, gdzie ta knajpa.
— No, to prowadź.
— Gdzieś w okolicach pałacu Propagandy... Zaraz.
— Ja zaś wiem, że jesteśmy od niej o sto kroków.
Wskazał czerwoną latarnię w bocznej uliczce i niebawem wprowadził towarzyszów do zadymionego lokalu, w którym brzęk mandolin, śpiew ludowy i owe zapowiedziane piękności w jaskrawych płaszczach tworzyły atmosferę rozpasaną, i zaduszną. Wejście mężczyzn dobrze ubranych wywarło wrażenie i uciszyło trochę wrzawę. Ale nowo przybyli kręcili nosami, znajdując kobiety nie dość piękne, a powietrze zbyt ciężkie. Tylko Dubieński ożywił się i zaglądał po kolei w czarne oczy kobiet, jedyne naprawdę ładne szczegóły w całej wystawie. Usiedli jednak i zakomenderowali:
Quatro di birra!
— Gdyśmy byli młodsi, jakoś to lepiej wyglądało — rzekł d’Anjorrant. — Mówię za siebie i za Eustachego, którego już żadna piękność nie porusza, oprócz Wenery Kapitolijskiej i damy pik z dziewiątką.
— O! mój kochany, mów tylko za siebie!
— Co innego Dubieński. Ten już się dowiedział, że ta, która nam usługuje nazywa się Bianca. Patrzcie, jakie do niego stroją miny, a on jak wstępuje w natchnienie. Pewno popełni tej nocy jaką... poezyę. Piękna rzecz młodość.
— Pan zaś źle udaje wiek stateczny — odpowiedział Jerzy. — Właśnie tę najładniejszą, zapewne Rosinę, uszczypnął pan, a teraz ona pana widocznie wyróżnia.
— Sapristi! dobrze patrzy młodzieniec. Jest pan, na szczęście, poetą tylko w wolnych chwilach.
Do ogólnie znanych przymiotów margrabiego należało też wyrafinowane zepsucie, z którem wcale się nie taił. Widok tych kobiet chociaż go mało nęcił bezpośrednio, pobudzał jednak jego zmysłową wyobraźnię.
— Mówię ci, Eustachy, że w twojej letniej rezydencyi moglibyśmy coś wspaniałego urządzić na wzór tej niewinnej zabawki. Żeby naprzykład w bardzo ścisłem kółku nasze wytworne znajome tak ubrać, a nas samych pozostawić, jak jesteśmy, we frakach? Co?
— Hm — mruknął Słuszka, nie decydując się, mimo swej wymowy, zagłębiać się w tak ryzykowny pomysł.
— Wyłączmy nasze żony, bo są za chude. Zresztą, żony...
— Raulu! — zawołał Słuszka, zerkając na Kobryńskiego, który śmiał się swobodnie i na Jerzego, który jednak zarumienił się.
— Wyłączyłem je. O cóż ci więc chodzi? Ale naprzykład pani de Nielles, blondynka różowa w niebieskim płaszczu z gwiazdami, a kochana Fernanda, śniada i czarna w purpurze, z lilią w ręku. Koniecznie z lilią. Albo żywy obraz na wzór Wiosny Botticellego. Na postać Primavery...
Spojrzał po towarzyszach, wszystkich już zgorszonych, bo i Kobryńskiemu nie w smak poszło lekceważenie Fernandy.
— Prawda! jesteście Słowianami, rasą sentymentalną. Nie zgodzicie się nigdy patrzeć na świat bez złudzeń, ani nazywać rzeczy po imieniu. Dubieński zaś, poetycznie zakochany, widzi pewną osobę tylko w obłokach.
— Ja? zakochany?
— Panie Dubieński! pan widzi dobrze, co się naokoło dzieje w knajpie, a ja, stary ćwik, nie miałbym widzieć, co się dzieje naokoło mnie w życiu?
Jerzy tego wieczoru wymyślił właśnie manewr, który wydał mu się potrzebnym. Domysły margrabiego utwierdziły go teraz w postanowieniu. Rzekł, spuszczając oczy, z dobrze udanem zafrasowaniem:
— Ja wracam jutro do Nizzy.
— Wyjeżdżacie we troje?
— Nie wiem. Siostra moja i Władzio?...
Zwrócił się naiwnie do Kobryńskiego i zadziwił wszystkich, nawet d’Anjorrant’a. Kobryński podejrzliwy bardziej, niż przenikliwy, wilczym wzrokiem spojrzał na szwagra.
— Masz słuszność rzekł — tutaj niema już co robić. Tylko jeszcze ta audyencya za trzy dni...
— Ja muszę wyjechać — powtórzył Jerzy stanowczo i tajemniczo.
Nikt nie zrozumiał dobrze tej konieczności, a ponieważ zagadki nie wpływają orzeźwiająco na rozmowę i tak już znudzonych ludzi, wesoHość ich, sztucznie podniecona na chwilę, zgasła. Skończyli piwo i wynieśli się z lokalu.
W urywanych słowach porozumieli się, że ostatecznie nudno w Rzymie, że wszyscy wkrótce powrócą do Francyi, a nim rozpocznie się na dobre piękny maj paryski, zatrzymają się jeszcze w Nizzy, gdzie, podług gazet, pogoda jest idealna i mnóstwo jeszcze wytwornego towarzystwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.