Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

W poranny sen Jerzego wmieszała się gorąca melodya taneczna. Otwierał oczy powoli, ostrożnie, jakby nie chciał ze snem się rozstać, ale uśmiechnął się niebawem, poznając, że na jawie dźwięczą mandoliny i lubieżne głosy włoskich śpiewaków.
Łóżko z baldachimem i muślinową firanką, po ścianach płyną nikłe, zielonawe wełny od słońca przezierającego przez niedomknięte żaluzye...
— Prawda! — to Nizza!
Pośpiesznie narzucił ranne ubranie, otworzył okno i odepchnął nazewnątrz żaluzye. Rozhulana piosenka wtargnęła do pokoju razem z oślepiającym blaskiem i z ciepłą falą pachnącego powietrza, w której panował ożywczy aromat morza.
Jerzy mieszkał tu już trzy tygodnie. Życie rozwinięte w tym rajskim klimacie dostarczało mu upojeń codziennych, a coraz nowych i kołysało do snu niepokoje sumienia. Dochodził do wniosku, że niepokój sumienia jest rodzajem malaryi, właściwej strefom bardziej północnym. Tutaj czuł się nadzwyczajnie zdrowym i zdolnym do wielkich podbojów w rozległej krainie uciech.
Pod oknami, nieco na lewo, w przejściu między złoconemi kratami do głównych drzwi hotelu, stało pięciu śpiewaków, rozdzierając melodyjne gardła tem głośniej, że spostrzegli, jak okno od mieszkania Jerzego Dubieńskiego otworzyło się. Czarne oczy przodownika iskrzyły się w opasłej twarzy porządliwe, zuchwałe razem i schlebiające, podczas gdy sam przodownik przeginał wymownie gruby swój tors, przekreślony mandoliną, aby zaznaczyć, że serenada brzmi na cześć »del conte Polacco«.
Rozejrzawszy się po Rivierze, Jerzy zadał sobie pytanie: czy lepiej nazywać się tutaj hrabią, czy poetą? Po namyśle wybrał jedno i drugie. Zrozumiał, że dla odznaczenia się w tym tłumie międzynarodowym istnieje jeden tylko radykalny sposób: mieć bardzo dużo pieniędzy. Tych nie miał, szukał więc sposobów drugorzędnych. Tytułów rodowych było tu wiele, prawdziwych i fałszywych, zawsze jednak ten dodatek, dobrze noszony przy nazwisku, ułatwiał stosunki towarzyskie, a Dubieńscy byli prawie hrabiami, byli nawet znakomitszego pochodzenia, niż wiele rodzin utytułowanych. Zatem Jerzy, pisząc się hrabią na obczyźnie, żądał tylko tego, co się Dubieńskim należało. Sam pan Maciej za toby go nie zganił.
Nazwa poety nie popłaca na Rivierze, to też nosić ją wypada oględnie. Jerzy lubił wiązaną mowę, posiadał w niej pewną biegłość, czuł nawet często potrzebę śpiewnego wyrażania swych myśli. Było to jego wdziękiem, zwłaszcza wobec kobiet, więc pozbywać się go nie chciał. Zachował zatem oba tytuły: hrabiego i poety.
Przyzwyczaił się poetyzować swoje wzruszenia i zapały i uspokajał się, gdy je oblekł w rymowaną formę. Tym samym sposobem rozwiązywał czasem zawiłe kolizye obowiązków z upodobaniami: przerabiał je na wiersze, i wtedy w poezyi jego przeważał pierwiastek dramatyczny.
Obecnie przeszedł także przez dramat. Poczta przynosiła do Nizzy płaczliwe listy panny Karoliny Kulig, trzyletniej już towarzyszki, którą Jerzy opuścił, czując pragnienia, porywy, konieczności fatalne, jednem słowem to, co się mówi kobiecie, gdy się jej ma dosyć. Żale Karoliny budziły w Jerzym litość, cóż kiedy studya jego nad pięknem poszły dalej, wyżej, a przedewszystkiem gdzieindziej.
Nie skończył jeszcze ubierać się, gdy otrzymał list z miasta, nie z poczty, adresowany znajomem kobiecem pismem dobrego kroju. Hrabina de Sertonville dawała mu znać o projektach swych na cały dzień, o zajęciach łatwych do podzielenia we dwoje, z których rozkosz wyniknąć mogła w każdej chwili. Oprócz tej strony informacyjnej list był emalią ze słodkich wspomnień dni poprzednich, z cytat wybornych autorów, z nieśmiałych pieszczot i z hamowanych wybuchów temperamentu. Piękniejszych listów kobiecych Jerzy nie znał, ani piękniejszej autorki, i czuł się powołanym do kochania tej nowej kobiety.
Wyszedł z hotelu, upojony od rana lekkiem, zdrowem winem młodości.
Zaledwie kilkadziesiąt kroków oddzielało hotel od morskiego brzegu, szerokość »promenade des Anglais«. Po tej białej drodze, gładkiej jak niezmierny, płócienny chodnik, przelatywała czasami żółta, dwukołowa bidka, szybkim kłusem korsykańskiego kuca pędzona, podnosząc lekkie obłoczki białego kurzu, sprawiając śmieszny brzek grzechotek, niby automatyczna zabawka; śmigały lub płynęły ciche bicykle, to znów samochód dudnił po szosie niepokojącym pędem. Na bidkach, samochodach, bicyklach, wszędzie postacie dokładnie wystrojone, dokładnie funkcyonujące, podobne do siebie z ogólnego pozoru, chociaż bardzo różnych typów twarzy, od czarnych południowców, do wysmukłych, jasno kolorowych Anglików. Stroje kobiet jaskrawe, wiosenne. Oprócz silnych zapachów płynących zewsząd, coś jeszcze panowało na tem wybrzeżu: śmiech. Jerzy łowił w przelocie śmiejące się głosy i rozbawione spojrzenia kobiet, zapakowanych z mężczyznami w ciasne bidki, słyszał urywki wesołych rozmów przechodniów pieszych w alei palmowej, a i gdzieś z okien, otwartych na ten radośny poranek, i gdzieś od spokojnego morza dolatywały podniecone glosy kobiece, jak świegot ptaków, niezupełnie widzialnych wśród liści. Czuć było szał w powietrzu.
Zatrzymał się w alei dla pieszych i mimowolnie uśmiechnął się: przechodzące, nieznajome kobiety zaglądały mu w oczy śmiało, powitalnie.
— Nasz jesteś, podobasz się — mówiły te spojrzenia.
Oczy mężczyzn, gdy je na chwilę spotykał, wyrażały mniej przyjazne uczucia; owszem, widział w nich błyski zawiści lub pogardy. Ale Jerzy umiał już te wyzwania odpierać jasnem, twardem spojrzeniem, którego nikt nie stara się wytrzymywać bez powodu.
Zszedł po kilku schodach na żwir wybrzeża, aby spojrzeć z blizka na Śródziemne morze. Było tego dnia takie, o jakiem marzą zmęczeni ludzie Północy, dla zapomnienia trosk, dokuczliwych obowiązków i mgieł zimowych.
Jerzy zapatrzył się w dal roztoczoną i wsłuchał się w rytmiczny szept fali.
Morze przychodziło do brzegu pomarszczoną lawą szafiru potężnie, a jednak tak cicho, że regularne uderzenia fali o brzeg podobne były do równego oddechu ogromnej, uśpionej kobiety. Kobiece było dziś niezmiernie i pełne współczucia dla rozkosznych pragnień ludzi. Śniło po staremu nad kolebką Europy, spoglądało wiecznie mokremi oczyma na krótkie radości i bole, na mijające sławy i zwaliska ludzkie.

Nad szafirami srebrny pył,
Spokojne morze dyszy,
Więc będę śnił i będę pił
Przedziwną moc tej ciszy.

Widnokręgowy zarys zmiękł
We mleczność tajemniczą,
W oczach mi cud i w sercu lęk,
Myśli ze snem graniczą.

Niebieskie pola gładkich fal
Tu — ówdzie łódka plami,
A kormoranów krótki żal
Przez ciszę brzmi czasami.

I rzekłbyś, że zbłękitniał świat,
Gdyby nie żagla białość;
I myślałbyś, że sen nań padł,
Gdyby nie ptaka żałość.

Pośród leciutkich morza tchnień
Namowy dziwne słyszę:
W taki spokojny, modry dzień.
Pójść mi w wieczystą ciszę!

Pójść mi we mgłę, w krańcowy szlak,
Po drżącym wód kobiercu —
I niech mój skon opowie ptak
Jednemu tylko sercu.

Jerzy utrwalił sobie w pamięci ten wiersz, którego muzyka od kilku dni dzwoniła mu w głowie, dobył ołówek i wiersz spisał na kawałku papieru. Rad był z utworu, żałował tylko, że nie może go ofiarować Fernandzie de Sertonville, gdyż ta pani, na pół Hiszpanka, na pół Francuzka, po polsku nie rozumie. W każdym razie poszedł szukać Fernandy, która miała dzisiaj jeść śniadanie u państwa Granowskich. Jerzy był także do nich zaproszony.
Willa Granowskich leżała dalej na tej samej Promenade des Anglais; Dubieński poszedł brzegiem morza, nie śpiesząc się, gdyż miał jeszcze pół godziny czasu. Rozmarzony wspomnieniami, podniecony dreszczem obietnic Fernandy, szedł powoli i nieuważnie, gdy głos kobiecy odezwał się do niego po polsku:
— Panie Dubieński! prosimy o adres restauracyi.
Głos był pełny, poważny, a jednak niby podszyty śmiechem. Jerzy poznał pierwej głos, niż osobę pani Anny Oleskiej, która z drugiego równoległego chodnika rzuciła mu zapytanie przez pustą, szosę. Towarzyszyła jej córeczka, Zosia, śliczna miniaturka wysmukłej mamy, i Fabiusz Oleski, krewny nieboszczyka męża pani Anny.
Jerzy przeszedł śpiesznie przez szerokość drogi.
— Dzień dobry, pani! dzień dobry panu! Mówiono, że państwo mieszkacie w Cannes.
— Ja tam mieszkam z córką, a mój kuzyn w Antibes na skale. Przyjechaliśmy dzisiaj na śniadanie do Nizzy i tak jesteśmy oboje zacofani, że nie umiemy trafić do London-House.
— Miło mi będzie służyć za przewodnika. Niestety, mam śniadanie proszone u Granowskich, więc doprowadzę tylko do drzwi restauracyi. Dumny byłbym pokazać się przy stole obok pani, której tu jeszcze nie znają, a która zapewne wywoła należyte osłupienie...
Ani te słowa, ani poddańczy wzrok Jerzego nie znalazły łaski w oczach pani Oleskiej. Odpowiedział za nią Fabiusz:
— Jeżeli w London-House bardzo tłumnie, chodźmy lepiej do jednej z tych nadmorskich budek. I tu się dobrze jada.
— Owszem, mój kochany — odrzekła zaraz pani Anna posłusznie i zwróciła się do Jerzego:
— Panna Granowska Ładna?
— O, bardzo ładna.
— Tylko tyle?
— Więcej nie wchodzi w zakres mych obserwacyi.
— A na śniadaniu będą inne panie?
— Może być... — odrzekł Jerzy z zanadto wielkim giestem.
Fabiusz patrzał głębokiemi oczyma na Jerzego, przygryzając krótką, ciemną brodę i nerwowo potakując głową, jakby chciał przyspieszyć cudzą wymowę. Sam zaś mówił nadzwyczaj płynnie i dobitnie.
— Nie nalegajmy, moglibyśmy na szwank narazić dyskrecyę pana Dubieńskiego.
Jerzy chciał niby protestować, ale Fabiusz uprzedził go, zmieniając rozmowę.
— Przed chwilą spotkaliśmy pana Hynko-Zakopiańskiego. Może go pan zna?
— Znam, niestety.
— Porzucił rzeźbę i rytownictwo; trudni się już tylko haftem i poezyą, od czasu jak został wieszczem laureatem po swym »Nieboskim balecie«. Zwierzył mi się, że chce zamknąć Nizzę w tryptyk i w tercyny. W każdym razie będzie trzy po trzy.
Pani Anna zaśmiała się wesoło:
— Powiedziałeś mu to prawie.
— Nie zrozumiał. Wogóle, jak jego koledzy, nie rozumie wagi, ani doniosłości słowa. Z filozoficzną kulturą jest tam słabiej, ale natchnienie ogromne, nieustające. Tylko natchnienie rozumnego człowieka różni się znacznie od rozgrzania bezładnego mózgu. A pan co pisze, panie Dubieński?
— Napisałem parę wierszy lirycznych, parę kart rymowanego pamiętnika, rzeczy nie do druku.
— To szkoda; pan ma kulturę i cokolwiek pan napisze, choćby o Nizzy, nie będzie pan kolegował, ani współzawodniczył z Zakopiańskim.
Jerzy skłonił się i dworsko zapytał Fabiusza:
— Ze wszech miar ciekawe byłoby wiedzieć, nad czem pan obecnie pracuje?
— Jestem na wakacyach; warsztat mój pozostał na Śląsku. Tutaj bawię się obserwacyą, trochę i pisaniem o barbarzyństwie, kwitnącem w naszej zarozumiałej epoce, o barbarzyństwie, które się mieni rozkwitem cywilizacyi.
Oleski zaciął usta i natężył spojrzenie, a Dubieński skłonił się znowu, ale nie odpowiedział. Potwierdził w duchu zdanie swe o Fabiuszu; jest to dziwak, widzący życie przez jakieś szkła osobne, ale pod tym względem niebezpieczny, że ma zawsze słuszność, gdy się go dosłucha do końca.
Przyszedł czas na rozejście się. Pożegnano się uprzejmie; pani Oleska ładnie spojrzała na Jerzego, chcąc mu widać wynagrodzić zimne swe poprzednie zachowanie. Powiedziała mu nawet:
— Chciałabym poznać pańskie tutejsze wiersze.
Jerzy chwycił się za kieszeń od surduta, ale w czas przypomniał sobie, że wiersz do Fernandy nie może się pani Oleskiej podobać. Więc cofnął się, mówiąc, że się omylił, że zapomniał, że pozwoli sobie kiedyś nadużyć jej cierpliwości.
Idąc do Granowskich, Jerzy rozmyślał jeszcze o swem świeżem spotkaniu.
— Pani Oleska, która od śmierci męża gdzieś jak cień przepada, także tu przyjechała, i to z nieodstępnym Fabiuszem. Wprawdzie mieszka w Cannes, a on w Antibes, no, niedaleko... Ta wzorowa pani Anna!... Fabiusz jest blizkim krewnym jej męża, dużo starszym, nie tak znów stary i dobrze wygląda. Albo to opiekun zwykłego rodzaju? Albo Argus? W obu wypadkach zbyteczny.
Roześmiał się potem z własnych myśli, bo nie mógł na seryo marzyć o podboju serca pani Oleskiej, będąc od tak niedawna zapalonym wielbicielem pani de Sertonville.
— Fernanda piękniejsza. Ta jej skóra złota, gładka i odurzająca naturalnym zapachem... A pani Anna?... Twarz ma białą, rumieniec wschodzi na tej twarzy jak zorza, wzruszenie jak chmurka około ust i oczu. Postać taka prosta, giętka i energiczna w ruchu, a taka uczciwa... Fernanda za to ma ruchy wspaniałe, zapożyczone niby od wschodnich tańców. Fernanda ma więcej »tonu« ze swym kruczym warkoczem... Pani Anna ma włosy jasne, a oczy ciemne, to rzadka odmiana...
Zapuścił się jeszcze dalej w odgadywaniu szczegółów piękności pani Oleskiej, wreszcie błysnął zębami, zacisnął wolno palce, jakby starając się objąć jakiś kształt nieujęty, i zaklął wesoło, jak człowiek szukający ujścia zbyt różnorodnym uczuciom i obrazom, które mu tłumnie napływają do mózgu.
— Do stu par dyabłów! Ile tu wspaniałych kobiet!
Ale razem poczuł trochę wstydu, przeprowadzając porównanie między temi dwiema kobietami.
— Pani Oleska nie jest damą... nicejską, a Fernanda?
Gdy wszedł do przedpokoju Granowskich, już płaszcz pani de Sertonville tak mu żywo przypomniał jej zapach, że nabrał znowu przekonania o wyższości jej nad wszystkiemi kobietami świata.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.