Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   38   —

wie, dobył ołówek i wiersz spisał na kawałku papieru. Rad był z utworu, żałował tylko, że nie może go ofiarować Fernandzie de Sertonville, gdyż ta pani, na pół Hiszpanka, na pół Francuzka, po polsku nie rozumie. W każdym razie poszedł szukać Fernandy, która miała dzisiaj jeść śniadanie u państwa Granowskich. Jerzy był także do nich zaproszony.
Willa Granowskich leżała dalej na tej samej Promenade des Anglais; Dubieński poszedł brzegiem morza, nie śpiesząc się, gdyż miał jeszcze pół godziny czasu. Rozmarzony wspomnieniami, podniecony dreszczem obietnic Fernandy, szedł powoli i nieuważnie, gdy głos kobiecy odezwał się do niego po polsku:
— Panie Dubieński! prosimy o adres restauracyi.
Głos był pełny, poważny, a jednak niby podszyty śmiechem. Jerzy poznał pierwej głos, niż osobę pani Anny Oleskiej, która z drugiego równoległego chodnika rzuciła mu zapytanie przez pustą, szosę. Towarzyszyła jej córeczka, Zosia, śliczna miniaturka wysmukłej mamy, i Fabiusz Oleski, krewny nieboszczyka męża pani Anny.
Jerzy przeszedł śpiesznie przez szerokość drogi.
— Dzień dobry, pani! dzień dobry panu! Mówiono, że państwo mieszkacie w Cannes.
— Ja tam mieszkam z córką, a mój kuzyn w Antibes na skale. Przyjechaliśmy dzisiaj na