Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   35   —

dni poprzednich, z cytat wybornych autorów, z nieśmiałych pieszczot i z hamowanych wybuchów temperamentu. Piękniejszych listów kobiecych Jerzy nie znał, ani piękniejszej autorki, i czuł się powołanym do kochania tej nowej kobiety.
Wyszedł z hotelu, upojony od rana lekkiem, zdrowem winem młodości.
Zaledwie kilkadziesiąt kroków oddzielało hotel od morskiego brzegu, szerokość »promenade des Anglais«. Po tej białej drodze, gładkiej jak niezmierny, płócienny chodnik, przelatywała czasami żółta, dwukołowa bidka, szybkim kłusem korsykańskiego kuca pędzona, podnosząc lekkie obłoczki białego kurzu, sprawiając śmieszny brzek grzechotek, niby automatyczna zabawka; śmigały lub płynęły ciche bicykle, to znów samochód dudnił po szosie niepokojącym pędem. Na bidkach, samochodach, bicyklach, wszędzie postacie dokładnie wystrojone, dokładnie funkcyonujące, podobne do siebie z ogólnego pozoru, chociaż bardzo różnych typów twarzy, od czarnych południowców, do wysmukłych, jasno kolorowych Anglików. Stroje kobiet jaskrawe, wiosenne. Oprócz silnych zapachów płynących zewsząd, coś jeszcze panowało na tem wybrzeżu: śmiech. Jerzy łowił w przelocie śmiejące się głosy i rozbawione spojrzenia kobiet, zapakowanych z mężczyznami w ciasne bidki, słyszał urywki wesołych rozmów przechodniów pieszych w alei palmowej, a i gdzieś