Sylwek Cmentarnik/Część druga/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Sylwek Cmentarnik
Wydawca Wydawnictwa E. Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Z katarynką swą na plecach, Sylwek zaledwie przecisnąć się zdołał przez wązkie drzwiczki, które znajdowały się od strony zaułka, obok okna, zastawionego z wewnątrz butelkami. Za drzwiczkami temi i za tem oknem był sklepik malutki, ściany którego znikały za rzędami ułożonych i ustawionych na pułkach cygar, papiérosów, pudełek różnego kształtu i różnéj wielkości, lecz które wszystkie posiadały pozór zwilgocony, stary i stęchły. W pobliżu jednéj ze ścian umieszczonym był stół, długością swą bufet naśladujący, a na nim, oprócz gromady różnokształtnych butelek, zieleniały w glinianych misach kwaszone ogórki, leżały na powyszczerbianych talerzach najpośledniejszego gatunku śledzie, piętrzyły się bułki, obwarzanki, żółte pierniki i zczerniałe od pyłu i czerstwości séry. Za bufetem przechadzał się żyd, do którego brodatéj twarzy przyrosły jakby czujna ostrożność i udaną powagą maskowana trwoga, i stały lub siedziały dwie niedorosłe dziewczyny żydowskie, z rozczochranemi włosami i zaspanym, apatycznym wzrokiem.
Sylwek zdjął z pleców katarynkę, umieścił ją na stołku i, skinieniem głowy witając gospodarza miejsca tego, zapytał:
— Potrzebny wam będę dziś, czy nie?
— Albo ja wiem, — obojętnie odpowiedział szynkarz, — idźcie tam, to zobaczycie: czy ochotnicy będą albo nie będą! Gości dość chwała Bogu... może i muzyka przyda się...
Sylwek postąpił ku, znajdującym się w głębi sklepiku, drzwiczkom nizkim, węższym jeszcze od poprzedzających, a których górna połowa, z dwu szyb szklannych złożona, okryta była z przeciwnéj strony ciemną zasłoną.
Był tak wysoki, że schylić się musiał nieco, aby przejść przez drzwiczki te, w głąb domostwa prowadzące. Gdy tylko otworzył je, buchnęły przez nie do sklepiku fale gwaru i kłęby dymu. Dymu tego, pochodzącego od palonych najpośledniéjszych gatunków tytoniu, za drzwiczkami temi było tak wiele, że zrazu, znajdujące się pośród niego przedmioty i osoby, wydawać się mogły gromadą niewyraźnych widm. Po chwili jednak oko przyzwyczaiło się do gęstéj i cuchnącéj mgły téj i rozpoznać mogło izbę dość obszerną, z brudną podłogą i nizkim belkowanym sufitem, z okopconemi ścianami, u których świeciły dwa zapłakane kinkiety. Pośrodku izby stał bilard, którego sukno, od starości i plam, z zielonego stało się brunatném, a dokoła którego stało i chodziło kilku ludzi, najbardziéj do widm podobnych; bo mgła tytuniowa, coraz nowemi kłębami dymu wzmagana, w miejscu tém najgęstszą była, tak gęstą, że aż z szarości przechodziła w żółtość. Za bilardem można było rozpoznać drzwi na oścież otwarte, a za niemi jedną jeszcze izbę, niewielką, pustą zupełnie i oświetloną przez żółtą łojową świeczkę, palącą się w mosiężnym lichtarzyku, na beczce, z któréj rozchodził się i z dymem tytuniu łączył zapach kwaszonéj kapusty. U ścian bilardowéj izby, pod zapłakaném światłem kinkietów, stało parę ławek i kilka stołków i stołów. Na jednéj z ławek tych, najbliżéj kinkietu, więc lepiéj od innych oświetlonéj, siedział człowiek średniego wzrostu, barczysty, choć chudy, z siwiejącemi, krótko przystrzyżonemi włosy, z twarzą dużą, bez zarostu, jednostajnie bladą, a w okolicach oczu i ust nabrzękłą. Siedział on w postawie wielce zaniedbanéj, bo górna część ociążałego ciała jego leżała prawie na stole, który pokryty był taką grubą warstwą rozlewanych nań wciąż i samoistnie wysychających płynów, że przedmiot każdy, położony na nim, przyklejał się do jego powierzchni. Ze wskazującym palcem, w górę wzniesionym, z ogłupiałym uśmiechem na obrzękłych wargach, człowiek ten, monotonnym i nakształt strumienia nieustannie ciekącym głosem, prawił:
— Mówię wam, że źle jest na świecie! Ludzie ludźmi, jak gałkami rzucają! Stanąłeś gdzieś, wrosłeś w ziemię, skopałeś ją własnemi rękami w pocie czoła, tak, tak, w pocie czoła, bo nie zawsze przecież człowiek hultajem był i pijakiem, ale kiedyś pracował porządnie i myślał sobie: tu stoję, tu żyję, tu pracuję, panie mój łaskawy, tu tedy i daléj żyć będę z familiją moją! Aż to nie! Idź precz! mówią! Za co precz? dla czego precz? po co precz? czy ja próżniak jestem? albo złodziéj? albo rozpustnik jaki? Broń Boże! Całe miasto świadkiem, jaki z Hilarego Szarskiego urzędnik był. Do bióra chodził punk...tu...al...nie, czynność swoję znał, panie mój łaskawy, jak swoje własne sumienie, nikomu nic złego nie robił, broń Boże! Idź precz! za cóż precz? dokąd precz? z familiją! na bruk! bez grosza!... ot, panie mój łaskawy, i krzywda! i potoczyła się gałka po bruku... i zatoczyła się tu, ot, do Chaimka... Co robić! kwatery drogie... dzieciom jeść trzeba... i żonce... Chaimek pod bokiem, a w piersiach rana, jak zalejesz ją, to nie tak boli... Mówią: na wojnie strzelają i bagnetami kolą... straszno! ot nie tak straszno, jak krzywdę w piersiach mieć... pali, panie mój łaskawy, kole, boli... Co to krzywda! to zabójstwo, panie, to trucizna, od tego ręce człowiekowi opadają, a krew zamienia się w żółć... Patrzysz na siebie i nie wiesz: czy to ten sam człowiek, co był, czy nie ten sam? Naturalnie, że nie ten sam, bo to krzywda, na dwóch nogach chodząca i do Pana Boga o pomstę wołająca... Pan Bóg wysoko, ale dla tego można do Niego dojść, czemu nie? można... tylko trzeba się na siłach wzmódz... ot!
Drżącą, żółtą ręką ujął stojącą przed nim butelkę, napełnił wódką sporą cynową czarkę i wychylił ją do dna.
— Ot tak! — zawołało przy bilardzie głosów kilka, — Szarski już wzmógł się na siły, zaraz do Pana Boga po drabinie polezie!
Szarski pięścią w stół uderzył, szare źrenice jego zaiskrzały się z pod obrzękłych powiek.
— Polazę! — krzyknął, — jak Pana Boga kocham! jeszcze tylko troszeczkę na siłach wzmogę się i polazę... raz nie dojdę, drugi raz nie dojdę, a dziesiąty raz dojdę, do samego nieba dojdę. Przed Pana Boga apelacyą zaniosę i poproszę, żeby mnie jaką radę dali co do moich dzieci... Troje dzieci... Było czworo, teraz troje. Co ja im poradzę... czém ja je obdarzyć mogę... Serce chyba swoje wyjmę i powiem: jedźcie! Krew swoję wytoczę i powiem: pijcie!
Podniósł dłoń do oczu, wykrzywił usta i płakał.
— Aha! panie Szarski! prawdę mówisz! niéma sprawiedliwości na świecie! Krzywda na prawo, krzywda na lewo! wszędzie krzywda!
Słowa te wymówił nad samą głową rozpłakanego pijaka głos młodzieńczy, w którym wesoła żartobliwość mięszała się z goryczą. Szarski odjął dłoń od oczu.
— Prawda, panie Sylwestrze! prawda! ot rozumnym człowiekiem jesteś... a za pozwoleniem, te durnie, śmieją się tylko ze mnie... Z czego tu śmiać się? Z biédy ludzkiéj? ze wstydu ludzkiego? z krzywdy ciężkiéj? Ale zwyczajnie...
Tu zniżył głos i z tajemniczą poufałością szeptać zaczął:
— Czego od nich wymagać? ludzie prości, nieokrzesani, ciemni... to motłoch... Ja to co innego i... ty co innego... my tu pomiędzy nimi... panowie... cywilizacya...
Sylwek uśmiechnął się.
— Pan to wypadkiem tutaj, — rzekł, — przez tę niby krzywdę... ale ja... czém ja inny? Ulica moja matka, a szynk moja szkoła... Czém ja inny?
Z sarkastycznego uśmiechu, który podniósł nieco zwierzchnią wargę jego, poznać można było, że, pomimo przeciwnego twierdzenia, czuł się istotnie czemś „inném,“ niż byli ludzie ci, po których przesuwały się błyszczące jego oczy. Na jednym z ludzi tylko zatrzymał nagle wzrok i przypatrywać się mu zaczął ze szczególną uwagą, która wkrótce zmieniła się w zdziwienie, a potém w radość.
Człowiekiem, któremu Sylwek przypatrywał się z tak różnemi uczuciami, był dwudziestoletni, wysmukły i zgrabny chłopak, powierzchowność którego wyróżniała się w sposób szczególny z pomiędzy otaczających go postaci. Cerę twarzy miał bardzo delikatną, choć czerwonawą, złotawo rude, starannie utrefione, włosy i białe wypieszczone ręce. Ubiór jego był skromnym, takim jednak, jaki noszą zwykle ludzie, należący do wyższych sfer towarzyskich. Być może, iż, w zamiarze udania się do miéjsca tego, przywdział najmniéj wytworną i najmniéj nową swą odzież, a jednak, pośród wyszarzanych surdutów, poplamionych bluz i bezkształtnych spencerów, które go otaczały, wyglądał na wystrojonego panicza. Cała powierzchowność jego, nie będąc brzydką, miała w sobie coś lalkowatego i wymuskanego. Od czasu do czasu wydobywał z bocznéj kieszeni surduta cienką chusteczkę, od któréj rozchodził się tak silny zapach perfumy, że przez chwilę czuć go było nawet pośród zaduchy, złożonéj z tytuniowego dymu i, ziejącego z przyległéj izby, smrodu kapusty. Grał w bilard. Partenerem jego był młody wyrobnik mularski czy młynarski, w fartuchu, ubielonym mąką czy wapnem, trzeźwy zupełnie i wyglądający na pracowitego chłopca, szukającego tu tylko chwili rozrywki. Widzów zaś, spoglądających na zapasy graczy, było kilku; z gwarem, ze śmiechami, paląc fajki na krótkich cybuszkach, pijąc wódkę i zagryzając ją kwaszonemi ogórkami, czynili oni, nad grą i grającymi, grubiańskie niekiedy, niekiedy zaś złośliwe, uwagi. Złośliwość zwykłych gości miejsca tego obudzaną była przez widok wymuskanego i perfumami pachnącego panicza. Był on tu widocznie intruzem, obudzającym podejrzliwą i złośliwą ciekawość. Jednak, badawcze i ciekawe spojrzenia, a także rubaszne i krzykliwe naigrawania się, których był celem, nie zdawały się go wcale obchodzić. Czuł się znać o tyle wyższym nad otaczający go gmin, że nic z tego, co odeń pochodziło, obrazić go nie mogło. Przyszedł tu, ażeby grać... Dla czego nie poszedł gdzieindziéj, w miejsce odpowiedniéjsze przyzwyczajeniom i gustom swoim? była to jego tajemnica. Przyszedł tu, ażeby grać, być może dla tego także, aby porozumieć się z młodą dziewczyną, któréj ładna, choć znużona, twarz świeciła z kąta izby bezczelnemi oczami. Spoglądał na nią od czasu do czasu i przesyłał ku niéj tajemnicze znaki porozumienia; lecz, po krótkich roztargnieniach tych, oddawał się znowu grze bilardowéj z zaciętością i hazardownością, zdradzającą namiętnego gracza. Dwie partye wygrał; wyrobnik, w ubielonym fartuchu, położył na brzegu bilardu małą monetę srebrną, a gdy widzowie objawiali mu swe współczucie, z wesołą niedbałością zawołał:
— Co tam! jutro zarobię znowu!
— Nie, odegraj się! — zawołało głosów parę, — odergaj się Franek! Rewanż! Panicz przecież rewanż ci dać powinien! Alboż to ładnie paniczowi takiemu grosz biednego człowieka z szynku wynosić! Panicz tu wypadkiem! przegra ci jeszcze tyle, że garniec spirytusu nam postawisz...
— Rewanż! — zawołał młody człowiek, którego paniczem nazywano i niespokojnie oglądając się ku dziewczynie, którą obdartus jakiś, trzymający w ręku zatłuszczony banknot rublowy, do sklepiku prowadził, pochwycił znowu kij bilardowy. W tém, ciemna i zgrubiała, lecz uderzająco kształtna, ręka silnie uderzyła go po ramieniu.
— Przecież choć raz cię złapałem, bratku! — zawołał tuż za plecami jego Sylwek. Młody człowiek drgnął i odwrócił się.
Przez chwilę obaj patrzyli sobie w twarze.
— Pamiętasz? — wymówił Sylwek, — a wargi mu drżały i śmiechem i zarazem gniewem. Widać było, że pusta wesołość walczyła w nim z głuchą złością. Złość przemogła.
— Dawno już mam ja cię na oku, wiem nawet, gdzie ze swoją, mamunią mieszkasz i jak się nazywasz... tylko, że nigdy jakoś pod rękę mi nie wpadłeś! Pamiętasz pierścionek mój ze szmaragdem... teraz już wiem, jak się ten kamień nazywał i ile był wart! Tęgo okpiłeś mię wtedy... mądry z ciebie ptaszek!... ale teraz zapłać! Tu, w tym momencie, zapłać coś winien! oddaj coś skradł!
Obiema już teraz dłońmi trzymał Maurycego Lirskiego za ramiona i trząsł nim, jak słabą i cienką płonką. Maurycy bladł i czerwieniał naprzemian. Trwoga i gniew wstrząsały twarzą jego.
— Czego chcesz odemnie... puść... to nie ja... kto inny... ja nigdy cię nie widziałem... — wyjąkał.
— Ale! — krzyknął Sylwek, — czy i wtedy także mnie nie widziałeś, kiedyś wujaszkowi swemu mówił, że mi za dużo pieniędzy daje! Kpię ja sobie z wujaszka twego, wielkiego pana, i jego pieniędzy, ale ty... płać coś winien! To moja własność była! jabym sobie za to los może zrobił! Do szkoły bym się wkupił, i lepiéj z niéj skorzystał, jak ty, którego wujaszek edukował, edukował i wyedukował na to, abyś, tak jak i ja, po szynkach chodził!...
Z wyjątkiem Szarskiego, który, na nic nie zważając i nic nie słysząc, monotonnym i coraz tylko bełkotliwszym głosem prawił wciąż swoje, wszyscy goście szynkowi skupili się dokoła dwóch młodych ludzi. Zanosiło się na burdę, może nawet na coś więcéj. Ciekawość i tajemne zadowolenie malowały się na wszystkich prawie twarzach; wszelki bowiem spór, wszelka wrzawa, były w miejscu tém żywiołami rozrywki, podniety i zajęcia, tak jak dla miejsc i ludzi innych, są niemi teatralne przedstawienia, przemówienia publiczne lub wielkie zbiorowe sceny, w których rozgrywają się dramaty namiętności interesów ludzkich. Gradem ze wszech stron posypały się pytania, wykrzyki i śmiechy.
— Trzymajcie go, żeby nie uciekł! opowiem wszystko! — zawołał Sylwek.
Ujęto Lirskiego za ramiona i łokcie, tak, że się poruszyć nie mógł i tylko od chwili do chwili syczał z bólu i strachu; Sylwek zaś odskoczył w tył kroków kilka i opowiadać zaczął przygodę swą, która od lat dziecinnych cierniem tkwiła mu w sercu. Po chwili, opowiadanie to przybrało istotnie pozór teatralnego przedstawienia; opowiadający bowiem posiadał żywość i wrażliwość człowieka dzikiego, który nietylko wzruszeń swych i sposobów ich wyrażania opanowywać nie umie, ale nawet o jakiemkolwiek panowaniu nad sobą nie wie i nie pomyślał nigdy. Śniade policzki jego rozgorzały, czarne oczy zapaliły się ponuro i groźnie, dwa rzędy białych zębów błyskały co chwilę z pod czarnego puchu, tylko co rodzącego się wąsa, rzucając mu na twarz całą wyraz dzikiéj żądzy łupu czy zemsty. Odzież jego, złożona z bluzy, któréj materyał naśladował aksamit, z rzemiennego pasa, grubych butów, sięgających do kolan, i jaskrawo czerwonéj chustki, około szyi okręconéj, uwydatniała wybornie gibkość jego ciała i ciemny a ognisty koloryt twarzy. Mówił prędko; mowę swą popierając mimiką i gestykulacyą, które, pomimo żywości, a nawet gwałtowności swéj, posiadały artystyczną plastykę i zgodę.
Audytoryum nie dosłuchało końca opowiadania, lecz, zrozumiawszy zaledwie o co rzecz szła, zawrzało krzykiem, śmiechami, groźbami. Lirskiego ściskano coraz więcéj, wołano, że słusznem jest, aby panicz taki biednemu człowiekowi zwrócił to, co mu ukradł; że jeśli niema przy sobie pieniędzy, oddać powinien zegarek, surdut, paltot i nawet tę chusteczkę, co tak ślicznie pachnie. Lirski drżał już teraz od stóp do głowy, zęby dzwoniły mu z przestrachu; lecz, pomimo najwyższéj trwogi, w oczach, wpatrzonych w Sylwka, wrzała nienawiść. Nakoniec, uczuwszy rękę jakąś, która do piersi po zegarek mu sięgała, krzyknął:
— Ratujcie!
Na krzyk ten ze drzwi sklepiku wypadł z impetem wielkim gospodarz miejsca tego i z krzykiem, z załamywaniem rąk, błagać zaczął gości swych o upamiętanie i uciszenie się.
— Kryminał! — wołał, — kryminał będzie! mnie najgorsza bieda! Zakład mój zamkną! kryminał!
Na dźwięk wyrazu: kryminał, kilku się opamiętało. Wyrobnik mularski, który przed chwilą grał w bilard z Lirskim, wcisnął na głowę ubieloną czapkę i wybiegł przez sklepik, w zaułek; brodaty, siwiejący mężczyzna, w dorożkarskiém ubraniu, cofnął się ku ścianie i, uśmiechając się już tylko, cmokać zaczął znowu krótką fajeczkę; dwaj robotnicy fabryczni, w sinych bluzach, odstąpili od gromady i wahali się pomiędzy obawą, która ich ku odejściu popychała, a odpychającą ich od drzwi ciekawością. Cała gromada jednak, z mężczyzn wpółpijanych i rozszalałych, z rozchichotanych kobiét złożona, pchała się ku pustéj izbie ostatniéj, instynktowo jakby oddalając się od ulicy, a sunąc w głąb przepaścisto-szyjowatego dziedzińca. W głębi, bałwaniącéj się téj kupy pleców i głów ludzkich, Lirski zniknął, a z za niéj widać było skaczącą i śpiczastą brodę i rozpacznie gestykulujące suche ramiona gospodarza; zewnątrz niéj nakoniec Sylwek stał, plecami do ściany przyparty, w akcyi udziału nie biorąc, lecz rozpaloném okiém ścigając ją ciekawie.
Wszyscy, oprócz tego, który zajścia piérwszym był powodem, lecz, ze skaczącym wciąż i gestykulującym gospodarzem włącznie, wepchnęli się do pustéj izby, gdzie przez chwilę jeszcze kłębiły się i huczały tupania kilkunastu par nóg, grube śmiechy, piskliwe chichotania, zawzięte, urywane krzyki, aż nakoniec z trzaskiem otworzyły się drzwi od dziedzińca, słychać było upadanie na bruk jakiegoś wypychanego przez nie ciała i gromada cała, rozsypana już na kilkanaście jednostek, do izby bilardowéj wróciła. Obdartus ów, który przed półgodziną częstował w sklepiku ładną dziewczynę, niósł na ramieniu surdut, w rękach dziewczyny zaś połyskiwał srebrny zégarek ze złotym czy może pozłacanym łańcuszkiem, ktoś inny wywijał nad głową parą eleganckich, błyszczących bucików, a stara kobiéta, najdokładniéj powierzchownością swą przypominająca legendowe czarownice, do rozbrzękłego i szkarłatnego nosa przyciskała cienką, pachnącą chusteczkę.
— A grosze? grosze? czy groszy nie było? — zabrzmiało chóralne pytanie.
Nikt nie widział, że wytworny, mały pugilaresik pochwyconym był przez jakąś grubą szczerniałą rękę i do kieszeni płóciennych spodni wsuniętym. Wartość jego była bardzo niewielką, lecz pozór błyszczący. Zczerniała ręka, która go pochwyciła, z błyskawiczną szybkością obejrzała jego wnętrze ubogie, bo kilkanaście zaledwie drobnych monet srebrnych zawierające.
— Groszy niema, ale czy biédy nam tu wszystkim nie będzie? — zapytał ktoś z tłumu. Skarżyć się może pójdzie! policyą sprowadzi!
W odpowiedzi rozległy się śmiechy.
— Ho! ho! albo to on przyzna się, że tu był! A wstyd i hańba! Nikomu nie powié, dopóki żywy! Pewno!
Rzeczy, zdobyte na Maurycym Lirskim, bezładnie rzucone, leżały na bilardzie. Zwrócono się do Sylwka.
— Hej Cmentarnik! — rozległo się wołanie, — bierz co twoje, a nam zostaw co łaska albo, za fatygę naszą, garniec spirytusu nam postaw. Odebraliśmy, co do ciebie należało, bez procesu i sądu... co robić! Dla kompanii dał się cygan powiesić! Ręka rękę myje! Bierzże za swój pierścionek, nas utraktuj! słyszysz!
Sylwek postąpił ku bilardowi i wyciągnął rękę po zegarek ze złotym łańcuszkiem, lecz nagle cofnął ją. Na twarz jego wytrysnął wyraz obrzydzenia, błyskawica dumy czy urągowiska strzeliła mu z oczu. Było to wewnętrzne drgnienie instynktu jakiegoś, wręcz przeciwnego ogólnemu usposobieniu jego i otoczeniu, śród którego się znajdował. Podniósł głowę, ręce założył za plecy i z niedbałą wzgardliwością wymówił:
— Nie warto w tem nawet palców umoczyć. To mi bogactwo wielkie! Żeby człowiek mógł sobie przez to los zrobić, to jeszcze! ale... łachmany jakieś, zdarte z czyichś pleców... obrzydliwość!
Wyszedł do przyległéj pustéj izby, siadł na nizkim pieńku, stojącym pod ścianą, a do rąbania mięsa przeznaczonym, i z łokciami, na kolanach opartemi, nadąsaną twarz odwrócił od szumiącéj wciąż dokoła bilardu gromady.
W gromadzie, po złośliwych śmiechach i uwagach, które wywołała duma, przez Cmentarnika okazana, nastąpiło dzielenie się łupami; niejedna pięść opuściła się ciężko na niejedne plecy, niejednokrotnie, nakształt kipiątku, wytryskującego z garnka, buchała z gardeł ludzkich wrzawa przekleństw i łajań kobiéty usiłowały godzić zwaśnionych mężczyzn, stojąc pomiędzy nimi z rozkrzyżowanemi ramiony i przeraźliwiéj jeszcze od nich krzycząc; stara kobiéta, do pijanéj wiedźmy podobna, w celu zapewne uczynienia stanowczéj dywersyi, ochrypłym głosem zawiodła hulacką piosenkę, nad chwiejącą się głową swą w takt powiewając, cienką wyperfumowaną, chustką Lirskiego. I znowu, śród całego zamętu tego i całéj téj wrzawy, jeden tylko Szarski obcym był najzupełniéj wszystkiemu, co się dokoła niego działo i stawało. Rozparty na lepkim stole, po którym ciekł strumyk rozlanego przed chwilą trunku, wpółsenne oczy swe wlepiał on w tkwiący, u przeciwległéj ściany, zapłakany kinkiet, i od chwili do chwili, wyciągając ku niemu wskazujący palec, czynił mu monotonne, wiekuistym zda się, a leniwym potokiem ciekące, zwierzenia.
— Kobiéta, — prawił, — to, panie mój łaskawy, bardzo ważna rzecz! Wóz albo przewóz! Anioł albo szatan! Gospodynię w domu człowiekowi trzeba mieć, matkę dzieciom i przyjaciółkę dośmiertną. Otworzysz przed nią serce, pożalisz się... lżéj! Dobrze to dobrze, źle to źle, a my sobie zawsze przyjaciele i pomocnicy. Ale, kiedy żonka kiepska, to już, biedny człecze, zgiń i przepadaj! Nieszczęście spadło, skrzywdzili człowieka, zmarnowali, a ona jeszcze gryzie! ja do tego stworzona, a do tego nie stworzona! ja tak i tak urodziłam się! ja z takich a takich rodziców! ja młoda! ja piękna! ja chorowita! ja delikatna! ja i ja! a wszystko do tego: jak ja urodziłam się i kim ja byłam! Ot, kim byłam! majątek taki był, panie mój łaskawy, że jak pies położył się, to mu ogon na cudzéj ziemi leżał! A teraz wszystko wyrosło! Het! pałace... karety... książęta... wielkości! Nie widziałem! nie widziałem! żebym widział, tobym nie wziął! Kamień do szyi, panie mój łaskawy, kamień do szyi i powiesić się! Klarki szkoda! ostatni mój moment szczęśliwy... Do Pana Boga na skargę... apelacyą podam przeciw krzywdzie... apelacyą do... najwyższéj... ins...tan...cyi...
Obrzękłe powieki opadały mu na senne źrenice; wysilał się, by je roztwierać i wpółżałośne, wpółmiodowe spojrzenia rzucał wciąż na kinkiet, który, z za opony brudnego dymu, mrugał ku niemu płomykiem, dogorywającym w załzawionem szkle. W téj saméj chwili, pod światło to mrugające i łzawe, z łona gromady ludzkiéj, dokoła bilardu hałasującej, wysunęli się dwaj mali chłopcy, z których jeden, w podartem obuwiu, ogryzał aż do kości śledzia, ociekającego gęstym płynem; drugi, bosy, pełną garścią zajadał czarny i lipki przysmak, z miodu i maku złożony. Zajadali i przyglądali się wrzącemu w izbie tłumowi, to z powagą i ciekawością wielką, to z głośnemi wybuchami śmiechu. W powierzchowności ich było kilka cech uderzających. Starszy, w czapce, nasuniętéj aż prawie na oczy, miał wzrok dziwnie a przykro ruchliwy i uszy czerwone, a tak długie, jak gdyby ktoś umyślnie a bardzo często zajmował się wyciąganiem ich i wydłużaniem. Młodszy, z jasnemi, bujnemi włosy, opadającemi dokoła okrągłéj twarzy, wyglądał na wygłodzonego i zadąsanego cherubina.
Kiedy dzieci te zjawiły się pośród szczupłego pola widzenia, ogarnianego przez usypiający wzrok Szarskiego, stało się z nim tak, jak gdyby mu nagle wiadro zimnéj wody na pijaną głowę wylano. Roztworzył szeroko oczy, dźwignął się z nad stołu, obrzękła twarz jego oprzytomniała i tylko wielkie żółte ręce silnie drżeć zaczęły.
— A! — krzyknął, — znów tutaj! znów... Obu rękami trzymając się za stół, podniósł się z ławy, lecz zachwiał się i opadł na ławę znowu. Wyciągnął ramiona w stronę kinkietu i pod światłem jego stojących dzieci i, przeraźliwym, z głębi piersi dobywającym się, głosem krzyknął:
— Weźcie... wypędźcie... wyrzućcie... ratujcie!
Wraz z ostatnim wyrazem zsunął się z ławy na ziemię i zniknął za stołem. Krzyku jego nikt nie usłyszał lub nie zrozumiał; nie słyszeli go téż dwaj chłopcy, których uwagę całą pochłonęły kule, zaczynające znowu toczyć się i stukać po brunatnem, od plam i starości, suknie bilardu.
Sylwek tymczasem siedział wciąż na pieńku, w pustéj izbie, samotny. Izba ta, oprócz pieńka tego i beczki z kapustą, na któréj paliła się łojówka, posiadała jeszcze piec z ogromnym czarnym otworem, w którego głębi rozlegało się głośne mruczenie śpiącego kota i dwoje drzwi, z których jedne otwierały się wprost na dziedziniec. Za drugiemi drzwiami, wązkiemi i zamkniętemi, słychać było, przez czas jakiś, płacz dziecka i usiłujący utulić go szwargot niewieści. Potem płacz ustał i szwargot umilkł, a natomiast ozwały się miarowe uderzania o podłogę biegunów kołyski, i powlekł się przyciszony i leniwy, uderzeniom biegunów towarzyszący, śpiew. Żona szynkarza, kołysaniem i śpiewem, usypiała płaczące przed chwilą dziecko.
Sylwek, profilem ku drzwiom zamkniętym zwrócony, siedział z głową pochyloną i brodą, na dłoni opartą. Być może, iż matczyny śpiew ten, lejący się zwolna w pjany hałas tłuszczy, że perła ta, smętnie w téj otchłani dzwoniąca, przywiodły mu na pamięć srebrny głos złotowłoséj córki kowala, która niegdyś, za lat jego dziecinnych, śpiewała zawsze do snu najmłodszemu bratu.
Być może, iż odgłosy te, opowiadające o czyichś ścianach rodzinnych, o jakichś dobrych dziecięcych dolach, prześladowały go nieustannie, spotykały go wszędzie, dla tego właśnie, że słuchać ich pragnął, że było w nim coś, co ucho jego ku nim zwracało. Co pewna, to, że zasłuchał się w leniwéj i przyciszonéj pieśni matki żydówki i we wtórujących jéj uderzeniach kołyski, tak bardzo, iż twarz jego, kipiąca przed chwilą życiem i ogniem, znieruchomiała tak, jak gdyby była z bronzu wykuta. Przygasłe oczy jego tkwiły w ziemi, a na ciemném czole legły dwie groźne, ponure zmarszczki. Nie słyszał, jak zcicha i zwolna otworzyły się drzwi od dziedzińca, i nie widział, że wszedł przez nie człowiek niewielki i szczupły, w sukiennéj siermiędze luźnéj i długiéj, w czapce, z pod któréj widać było czerwonawą chustkę, obwiązującą głowę jego w ten sposób, iż zakrywała mu całkiem uszy i dwoma ostremi końcami stérczała pod brodą. Wszedł i stanął w kącie izby, przy beczce, na któréj paliła się żółta świeczka. Wydobył z pod siermięgi skrzypce, oparł je na ramieniu i pociągnął smyczkiem po strunach. Wtedy dopiéro Sylwek podniósł głowę i, spojrzawszy na przybyłego, z groźnie zawsze zmarszczonem czołem, zawołał:
— Hej! a ty kto taki, że tu z muzyką przychodzisz! Myślisz może zarobek mnie odbierać! Ja tu gram zawsze, a kto mi w drogę wlezie, tego przez okno wyrzucę! Czy słyszysz?
Izba była tak słabo oświetloną, iż, siedzącego u ściany Sylwka, stojący u drzwi człowiek dostrzegać mógł zaledwie, niby nieokreślony, na ścianie rysujący się, cień. Podniósł rękę ze smyczkiem i odezwał się:
— Niewiem, kim jesteś, ty, co mię tak niegościnnie w miéjscu tém witasz, ale głos twój wydaje mi się znajomym… tak, jakbym go kiedyś słyszał.
Sylwek powstał.
— Niech mię djabli wezmą, — zawołał, — jeżeli ja także głosu tego gdzieś nie słyszałem. Któż ty taki?
Postąpił ku drzwiom, pochwycił z beczki świecę i przysunął ją pod samą twarz przybyłego. Była to biédna, wybladła, pomarszczona twarz, z zaczerwienionemi oczami i ledwie widzialnemi usty. W oprawie czerwonawéj chustki i zmokłych lniano płowych włosów wyglądała, jak mizerny owoc, ze zżółkłą i pogarbioną skórą.
— Nie znam i niewiem, — rzekł Sylwek, — stawiając lichtarz ze świecą na beczce, — i to tylko powiem, żebyś wynosił się tam, zkąd przyszedłeś, bo w tym handlu ja jestem muzykantem i chleba sobie odbierać nie dam! Świat szeroki! ruszaj, dopókim dobry; bo jak rozgniewam się, to i skrzypce twoje i ciebie samego na miazgę stłukę. Ot! czemuż nie wynosisz się jeszcze! guza szukasz?
Przybyły nie czynił najlżéjszego poruszenia; tylko oczami, które mętnie błękitniały z za czerwonych powiek, w mówiącego wpatrywał się, jak w tęczę. Policzki jego kilka razy drgnęły nerwowo.
— Stój! — zawołał i, pospiesznie złożywszy skrzypce na beczce, obie ręce obronnym gestem wyciągnął ku, groźnie podnoszącym się nań, ramionom Sylwka. — Zaczekaj! pohamuj się! Nie krzywdź mnie, nie wiedząc, kim jesteś! Nie zawiniłem ci niczem! Byłem tu zeszłéj niedzieli, grałem, zarobiłem kilka groszy, a ciebie nie widziałem wcale i nikt mi za to nic nie powiedział. Teraz, kiedy spotkałem opór, odejdę, pójdę gdzieindziéj, ale wprzódy muszę koniecznie dowiedzieć się, czy mię pamięć moja nie myli... czy nie jesteś synem Rozalii Klinównéj, Sylwkiem, hodowanym przez cmentarnego stróża? Podobieństwo wielkie, niezmierne... oczy matki... głos ojca...
Sylwek złagodniał i, z pewném już tylko zdziwieniem, patrzał na przybyłego.
— A no tak, — rzekł, — Sylwek jestem, na mogiłkach wyhodowany, i w metryce mojéj stoi podobno napisana jakaś Rozalia Klinówna... To i cóż? A tyś kto taki?
Przybyły smutnym głosem odpowiedział:
— Alboż ty mnie pamiętać możesz? byłeś taki mały, kiedyś mię widział! Nazywam się Szymon Kępa...
Sylwek, ze zwykłą sobie żywością, dokonał wesołego, iście akrobatycznego skoku.
— Kępa! — zawołał, — pan Kępa! — poprawił się, — a jaż pana tak często wspominał sobie i wypatrywał po ulicach i dziwił się, że pan tak już zupełnie zniknął z miasta! No, no! Co ja mam panu do powiedzenia! a o co ja pana będę pytać się! a o co prosić! strach!
Biedną twarz Kępy oblał uśmiech niewypowiedzianéj radości.
— Przecież! — wyszeptał, — jest na świecie choć jedna dusza ludzka, która mię wita przyjaźnie. I to jéj... jéj syn.
Z żywością, któréj zaledwieby się można było spodziewać po zbiedzonéj jego postaci, rzucił się ku Sylwkowi, porwał go za ręce, potém za ramiona, głowę jego ku sobie przychylił i całował mu czoło, włosy i oczy. Rozpłakał się tak, że załkał. Sylwka jednak pieszczoty te i ta okazana mu tkliwość więcéj rozśmieszyły i zdziwiły, niż rozczuliły.
— Co mię pan tak całujesz! e! dość już tego! albo to my pijane baby, ażeby cmokać się z sobą, ni z tego, ni z owego! Ot gadaj mi pan lepiéj, gdzie bywałeś, co porabiałeś i widziałeś na szerokim świecie, bom ja strasznie wszystkiego ciekawy, a o panu myślałem zawsze, żeś bardzo mądry i wszystkiego nauczyć możesz! Ależ zestarzałeś się pan! no! pamiętam, jakeś był u nas, tak jakby wczoraj. Zdaje się, żeś sobie był jeszcze nie stary. A teraz! gdzie! Dziady kościelne lepiéj wyglądają!
— Koleje życia, dziecko moje! — trzęsąc głową odpowiedział Kępa, — ciężkie koleje życia!
I z oddźwiękiem patetyczności w głosie, dodał:
— Tak zawsze bywa z tymi, którzy poświęcają się dla ludzkości!
— I bogatym także chyba pan nie jesteś... — rozpatrując się wciąż w postaci przybyłego, ciągnął Sylwek. — Czy to pan niemasz innego odzienia, żeby tak w siermiędze po mieście chodzić!
— Niemam, niemam! zkądżebym miał! ale mieć będę! oho! zobaczysz, moje dziecko! Będą mię jeszcze kiedyś ludzie karetami wozić i wawrzynowe wieńce na głowę mi kłaść. Niech tylko dokończę wielkiego dzieła mego!...
Sylwek zaśmiał się na całe gardło.
— Oho! do karet panu bardzo jakoś daleko! Ale karetą, czy wozem, zkąd pan tu teraz przyjechałeś? z daleka?
Twarz Kępy znowu zadrgała nerwowo. Uśmiechnął się gorzko i dumnie jakoś zarazem.
— Zkąd przybyłem? — zaczął, — któżby mógł zgadnąć? Przyszłe wieki słuchać będą o rzeczach podobnych, jak o strasznym śnie ludzkości... tymczasem jednak dumny jestem, że dzielę losy Sokratesów, Dżiordanów, Galileuszów i wszystkich innych mężów wielkich... Sokratesowi otruć się kazano. Dżiordana spalono, Galileusza więziono... ja, dziecię moje, przybywam tu z turmy!...
Sylwek obu rękami schwycił się za głowę.
— Aj! — zawołał, — to kiepsko!
Ale wnet dodał wesoło:
— No, no! nic to wielkiego! do turmy dostać się łatwo, za byle co... znałem bardzo dobrych chłopców, którzy tam siedzieli i siedzą... a dawnoż pana wypuścili?
— Pół roku temu; przyszedłem tu piechotą... dobrych mil 40-ci, po drodze grywałem w karczmach ludkowi do tańca... a ludek nasz zacny, dobry... choć i drapieżnym bywa on czasem, jak ci o tém późniéj opowiem, wynagradzał mię za to chlebem i groszem. Od trzech miesięcy jestem już tutaj, dostałem trochę roboty... stare obuwie naprawiam, ale że chciałbym sobie jaką taką surducinę sprawić, żeby mieć w czém za interesami swemi chodzić, postanowiłem jeszcze i smyczkiem coś zarabiać... Przeszłéj niedzieli grałem tu, a ciebie nie było.
— Przeszłéj niedzieli siedziałem u Łukasza, w jego norze, bo mię chandra była napadła; a jak mię ona napadnie, to już mi wtedy wszelka ludzka twarz nieznośna. Ot, chodź pan! pójdziem do mojéj nory, to jest: do mojéj i do Łukasza, bo ja z Łukaszem mieszkam. Stary ucieszy się, jak pana zobaczy...
— Nie, — odpowiedział Kępa, — z Łukaszem zobaczę się jutro albo kiedykolwiek... Chodź ty teraz do mego mieszkania... musimy bliżéj poznać się... a dla tego, żebyś mię poznał, powinieneś dowiedzieć się o całem życiu mojem, kim byłem, kim jestem i kim będę jeszcze kiedyś! Chodźmy!
— Dobrze! niech i tak będzie! Chodźmy! A gdzież pan mieszkasz?
— Niedaleko ztąd! w starych tych murach, co tam u końca zaułka... wiesz?
— Żebym nie wiedział! Chciałbym mieć tyle dni szczęśliwych, ile zimnych nocy tam przespałem... Chodźmy! Tamtędy! bo tam w sklepie katarynkę moją zostawiłem!
W bilardowéj izbie znacznie już ciszéj było i mniéj ludnie, jak przed godziną. Niektórzy, z bawiącéj się i hałasującéj tam gromady, opuścili ją całkiem, inni głęboko usypiali na ławach lub w pijaném rozmarzeniu bełkotali półgłosem i niewyraźnie. Bilard był opuszczonym; w zamian, przy świetle jedynego kinkietu, który palił się jeszcze, trzéj czy czteréj ludzie, dokoła stołu siedząc, zatłuszczonemi kartami grali w kiksa czy w pałki. W sklepiku nie było już brodatego właściciela handlu. Jedna tylko rozczochrana dziewczyna siedziała na wysokim stołku pod ścianą i, wschodniemi wielkiemi oczami, apatycznie wpatrywała się w lampkę z okopconym kominem, która, paląc się jeszcze na bufecie, świeciła w bezsenne, wciąż zadumane, oczy kanarka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.