Swaty na Rusi (Kaczkowski)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kaczkowski
Tytuł Swaty na Rusi
Pochodzenie Ostatni z Nieczujów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.



Izba, którą nam dano na nocleg, była bardzo porządną i zaopatrzoną we wszystko co do przyzwoitéj wygody potrzebne, ale miała jedną tak cienką ścianę, że na drugi dzień rano jakiś krzyk mnie i szelest z za niéj obudził. Zerwałem się zaraz na łóżku i przyłożyłem ucho do ściany, i owóż co słyszę:
Pater noster qui es in coelis.... a potém trzask, trzask dyscypliną.
Ave Maria, gratiae plena, Dominus tecum.... i znowu kilkanaście dyscyplin na nagie plecy.
Starosta tam odprawiał swoje biczowanie i był zamknięty z Bernardynem. Bicie to i pacierz powtarzały się jeszcze jaką chwilę, poczém Bernardyn:
— Módl się JW. Pan, bo jeszcze nie koniec.
— A wieleż jeszcze?
— Jeszcze nie masz ani połowy.
— Oszalał ksiądz, czy co? Jużeś mi sypnął ze dwieście i jeszcze nie dosyć! cóż to? myślisz mnie ubić dzisiaj na śmierć?
— Grzechy są wielkie tego tygodnia, JW. Panie, to i castigatio musi być wielka; — Pan Bóg za lada kilkoma dyscyplinkami wielkich grzechów nieodpuszcza.
Pater noster, qui es in coelis, sanctificetur nomen tuum.... i znów leciały dyscypliny.
Ave Maria gratiae plena.... i znów dyscypliny.
— No już księżuniu.
— Nie, jeszcze JW. Panie.
— Jak to nie? kiedy ja już sześćdziesiąt pacierzy odmówiłem.
— JW. Pan liczy swoje a ja swoje.
— Ty bo mnie oszukujesz.
— Bogdajby mi tak rzetelnie mierzono zboże w spichrzu JW. Pana, jak ja tu liczę te dyscypliny.
— Tak mówisz? No to bijże daléj. Pater noster, qui es in coelis.... ksiądz sypał dyscypliny.
Ave Maria gratiae plena.... i znów dyscypliny.
Poczém zawołał Starosta:
— Zaczekaj!
Ksiądz ustał.
— Ja bym ciebie o coś prosił księżuniu.
— Co JW. Pan każe.
— Pozwól mnie się napić kieliszek gorzałki, bo dalibóg nie wytrzymam.
— Nie mam do tego mocy JW. Panie, ale szklankę wody to niech się JW. Pan dla orzeźwienia napije.
— Zjadłbyś sto djabłów z twoją wodą JW. Panie! — zawołał Starosta, — ja do niego gadam, jak do człowieka, a ten mnie wodą poi. Otóż przypuść-że tu chama do konfidencyi! No bijże, bij! ale to ci powiadam, że jak na mnie koléj przyjdzie, to ci tak skórę skraję, że wyleżysz ruski miesiąc nim się wygoisz. Pater noster, qui es in coelis.... ksiądz zaczął znowu sypać dyscypliny, ale Starosta zaraz krzyknął: Stój!
Ksiądz przestał.
— Teraz ty się rozbieraj księże, — rzecze Starosta, — ja ciebie będę z grzechów oczyszczał, a potém ty mi dobijesz resztę.
— Dobrze JW. Panie, — odpowie ksiądz, — ale kiedy JW. Pan nie da sobie doliczyć reszty, to to com dotychczas wyliczył, za nic nie będzie stało przed Panem Bogiem.
— No, no, już ty się o to nie frasuj; rozbieraj się.
Ksiądz się rozebrał i uklęknąwszy począł prędko mówić pacierze, a Starosta sypał mu dyscypliny na nagie plecy, ale po chwili ksiądz krzyknie: dość!
— A widzisz, że to nie chleb z masłem jeść, ani wino pić mosanie, to dyscypliny. No, módl się księżę!
— Dość! powiedziałem, — odrzekł ksiądz, — więcéj mi się na dziś nie należy.
— Jak to ci się nie należy? a co to? Święty ty jesteś?
— Święty nie jestem, ale grzechów nie mam tak wiele.
— O! o! niemasz! myślisz, że ja to nie wiem.... przecie piłeś i w karty grałeś wczoraj, tak samo jak ja.
— To z rozkazu JW. Pana.
— No dobrze.... ale i prócz kart może by się jeszcze co wynalazło?
— Nic więcéj JW. Panie.
— A! a! a którędy to się bawiłeś, kiedy my tańcowali.
— Spałem JW. Panie.
— Bogdaj ty tak z nosem chodził! myślisz, że ja nic nie wiem....
— Już czy JW. Pan wie, czy nie wie, to JW. Pan za mnie nie będziesz odpowiadał na wielkim sądzie, tylko ja sam; a zresztą gdyby i co było, to tylko przez jeden dzień, a JW. Pan cały tydzień.
— Prawdę mówisz.... ale gdzie ciebie takiego rozumu nauczono?
— W kolegium, JW. Panie. No klękaj JW. Pan, bo szkoda czasu.
— Pilno ci księże? Pater noster, qui es in coelis.... ksiądz sypał dyscypliny, ale już był rozgniewany, tedy jak sypnie kilkanaście, Starosta się zerwał i krzyknie:
— Jak ty bijesz? Słuchaj! jak mnie jeszcze raz tak uderzysz, to zawołam kozaków i takich ci sto bizunów wlepię, że z pod nich nie wstaniesz.
— To potém, to potém.... klękaj JW. Pan, już nie wiele.
Ave Maria, mater Dei.... ksiądz dobił resztę.
— Już?
— Już, JW. Panie.
— Aleś mnie zerżnął księżę, jak kota w worze.
— Ale to i wiele grzechów z témi dyscyplinami odeszło.
— Wiele, mówisz? No! daj ci Boże zdrowie. Dostaniesz za to połeć słoniny.
— Dziękuję JW. Panu, ale i dwa by nie zawadziło, do adwentu jeszcze daleko, a jakem sługa Boży, wielki głód u nas w klasztorze.
— Już to u was głód zawsze, nie wiem na czém się tak wypasacie. Ale każę ci dać dwa połcie, bo żebyś wiedział, że to już ostatni piątek, w którym mnie spowiadasz i biczujesz, w poniedziałek już porozpędzam wszystką hołotę moją na cztéry wiatry i Ostrowskiego już kaduk weźmie, bo ot już przyjechali po niego.
— Kto przyjechał JW. Panie?
— A nie widziałeś wczoraj? ot! ci dwaj, którzy się powiadają być szlachtą z Mazurów. Jeden się zwie Ołtarzowski, a drugi Nieczuja; słyszałeś ty, żeby Ołtarzowski mógł być szlachcicem, przecie to jasna, że to popowicz? a Nieczuja?.... mógłby to może i szlachcic być, ale gdzież szlachcic taki nadęty jak ksiądz? wczoraj ani nogą nie ruszył.
— Ot! cóś JW. Pan gadasz! i Ołtarzowski szlachcic jest, i dobry szlachcic od Pińskich błót, i Nieczuja nie gorszy; wielki to niegdy był ród w Sandomierskiém, ale zubożał.
— Ba! jeden zubożał, a drugi nigdy nie miał nic, — co mi to za szlachta! to i moje muzykanty tacy sami, oko w oko, jeszcze o tyle lepsi, że umieją grać i żadnemu z nich nie przychodzi na myśl, starać się o córkę szlachecką dobrego domu.
— Co JW. Pan gada! Lepiéj by zrobił p. Ostrowski, gdyby Ołtarzowskiemu córkę choćby i wraz ze żoną dał; nie morzyłby ich głodem i nie miałby ich na karku.
— A prawda, a jaki ty mądry księżę, ale to jak Seneka! Powiedz to Ostrowskiemu.
— A mnie co do niego! niech sobie robi co chce.
— A! nie lubisz go, bo ci się biczować nie daje, i nie wspomaga konwentu....
Wtém weszli kozacy do tamtéj izby i wnieśli wannę srebrną, pełną zimnéj wody, w którą Starosta, ochłodzony już trochę po dyscyplinach, wskoczył i począł się w niéj nurzać i pluskać, ksiądz zaś wyszedł przygotowywać się do Mszy Świętéj. Tymczasem tutaj Ołtarzowski się zbudził, który, kiedy mu zakomunikowałem to com słyszał przez ścianę, rzekł:
— Nie nowa to rzecz dla mnie, nasłuchałem ja się tego i napatrzyłem na to do syta.
Poszliśmy się więc ubierać, abyśmy byli gotowi nim się Msza Święta rozpocznie. I w rzeczy saméj zaraz byliśmy ze wszystkiém ubrani i poszliśmy.
Kaplica znajdowała się w środku dworu, ale także zdawała się późniéj przybudowaną, bo była okrągłą i tylko jedną stroną przytykała do dworu, zresztą stała prawie na wolném powietrzu. Kiedyśmy weszli do niéj, zastaliśmy już wszystkich tam zgromadzonych. Starosta zaś z drugim jakimś szlachcicem służyli do Mszy Bernardynowi. Kto by był przyjechawszy do Dzieduszyc, od razu wszedł do kaplicy, niewidziawszy dnia wczorajszego w tym dworze, i przypatrzył się całéj publice tam zgromadzonéj, to by się tylko mógł był zbudować, — taka tam była skromność, taka pokora i taka pobożność! Wszyscy, kobiety i mężczyźni, pozajmowawszy, jedne po prawéj, drudzy po lewéj swe miejsca, klęczeli na gołych kamieniach i nie oglądając się, ani nawet głów nie podnosząc, modlili się z wielką przykładnością i skruchą. Powiadano mi późniéj, że jak wszystko złe, tak i owo dobre szło od samego Starosty, który gotów by był zaraz z kaplicy wytrącić tego, któryby się był poważył, czy to głosem, czy ruchem jakim nieprzyzwoitym przerwać powagę i ciszę, na modlitwy i służbę Panu Bogu przeznaczoną. I my, lubo nie z rozkazu Starosty tylko z własnego natchnienia, jednak niemniéj statecznie klęcząc odmawialiśmy nasze modlitwy, ja osobliwie zaniosłem szczere dzięki do Najwyższego, dziękując mu, iż nie nasłał na mnie téj podróży w ziemię Ruską, w owe czasy, kiedy to człowiek także bywał przy dobréj fantazyi i nie ze wszystkiem umiał się mitygować w swawolnego umysłu zachceniach, bo byłoby także przyszło wczoraj wmieszać się do owego tańca i pewnie przebrać miarkę w kielichu, poczém pewnie nie obeszło by się było bez burdy jakiéj, albo innego grzechu jakiego przy tak jawnéj pokucie.
Po Mszy Świetéj, z równą skromnością i w klasztornéj prawie, przez nikogo nie przerywanéj ciszy, wszyscy wyszli z kaplicy, Starosta zaś do nas przystąpił i na gorzałkę nas do swojéj sypialni zaprosił. Powiadał nam, że tego dnia nie schodzą się goście jego do śniadania, tylko aż do objadu, bo to piątek a Pan Jezus dnia tego umarł na krzyżu. Przy gorzałce rozmawialiśmy z nim o rozmaitych rzeczach i wcale to nie ten dzisiaj był człowiek, któregośmy w nim wczoraj widzieli. Jedno tylko w nim było co nas raziło, to jest, że był za nadto dumny i wielkiego zarozumienia o sobie i swoim rodzie, a za mało był grzeczny do tego, jak to zwykle wielcy panowie bywają, którzy właśnie grzeczność tak napinają wysoko, że w niéj więcéj duma i pańskość przebija, niż gdyby byli niegrzeczni. Miło nam było rozmawiać z Starostą, ale musieliśmy wyjść, bo nam trzeba było pana Ostrowskiego.
Tego znaleźliśmy w jednéj izbie w oficynie, gdzie siedział przy stoliku i pisał. Wszedłszy tam pokłoniliśmy się jako ojcu, a ja zacząłem w ten sens:
— Nie jest to zapewne w zwyczajnym i przez naszych przodków praktykowanym trybie, ani takiéj sprawie odpowiednim porządku, że Waszmość Pana i Dobrodzieja napastujemy nie pod jego własną strzechą, ale bawiącego się w gościnie; jednak już to snać inaczéj nie mogło być, kiedy z woli Najwyższego Boga i w skutek rozsądku naszego tak się stało. Najpierwéj tedy za to przekroczenie starożytnego obyczaju pokornie veniam petimus i prosimy, ażeby okoliczność ta nie była policzona na karb lekkości umysłu naszego, ani też na rechunek lekceważenia sobie téj sprawy, jedno niech to będzie nakarbowane na circumstancye magni ponderis, któremi nas przygnieść Panu Bogu się podobało. Nie może być Waszmość Panu ignotum, że pan Ołtarzowski, ukochany i przez wszystkich szanowany sąsiad mój i kolega, już od trzech lat stara się o względy i łaskę Jmć Panny Anny Dobrodziejki, szlachetnéj i tylu cnotami słynącéj córki Waszmość Pana, jakoż i to mu nie może być nie wiadomo, iż staranie się to, pomimo wielu trudów i najjawniejszych dowodów prawdziwego szacunku i przywiązania, pożądanego a nawet powiem zasłużonego nie przyniosło skutku i oprócz wielu umartwień i gorzkich łez żalu i tęsknoty dla szlachetnego, a w obliczności waszmość pana tu stojącego kawalera, żadnym innym nie ukoronowało się fruktem. Jako tedy rybak po niefortunném skołataniu swéj łodzi i po ostateczném roztrzaskaniu jéj boków, a oraz po wyczerpnięciu wszystkich sił swoich, jednak jeszcze nie utraca nadziei i całą prawie pracę swoją i łódź porzucając, rad się przesiada do innéj, aby choć o siłach swojego towarzysza do jakiegokolwiek dobił się brzegu: tak i pan Ołtarzowski, wyczerpawszy wszystkie swe siły, i na jakie go stać było, zachody, przysiadł się do mnie i postanowił, jeszcze po raz ostatni mojemi usty i moją głową tego nieprzychylnego u Waszmość Pana i Dobrodzieja tentować szczęścia. Nie potrzebuję ja się tutaj tak dalece rozszerzać z pochwałami serca, umysłu, jakoż i pięknéj stateczności mojego klienta, nie potrzebuję wyliczać jego cnót publicznych jako też i domowych, w których z najpierwszemi Rzeczypospolitéj mężami bez szwanku pomierzyć się może; nie potrzebuję po kolei wyliczać jego innych, rzadkiéj doskonałości przymiotów, jakoż i nie potrzebuję zajmować się wyszczególnianiem jego acz małéj, ale dostatecznéj fortuny i uczciwego dobytku, a nakoniec ani wspominać mi trzeba o szlachetnym i na całą ojczyznę sławnym tegoż kawalera rodzie, klejnocie i kolligacyach; — to bowiem, jako Bogu Najwyższemu w Niebie, tak i ludziom na całym świecie aż nadto dostatecznie jest znane i po części w wiarogodnych kronikach i księgach, po części w obywatelskich sercach zapisane. O tém jednak Waszmość Pana zawiadomić musimy, iżeśmy te niniejsze chęci nasze przed Wielmożną Jejmość Panią a Waszmości Dobrodzieja czcigodną małżonką, jako też i przed urodzoną Jmć Panną Anną, odwartém sercem wyrazili i onych aprobacyą z woli Najwyższego Boga zyskali; teraz zaś przed samymże Waszmość Panem, jako ojcem i opiekunem a w téj naszéj sprawie najwyższym sędzią i trybunałem, też w pierwszéj i drugiéj instancyi approbowane już chęci nasze prezentujemy i z przyzwoitą pokorą a usilnością o ich ostateczną ratyfikacyą prosimy. Co, że się w łasce Waszmość Pana natychmiast stanie, nieomylną mamy nadzieję.
Wyrzuciwszy tę oracyę ex abrupto i jednym tchem do stóp pana Pułkownika, pokłoniliśmy się znów niziuteńko. Pan Ostrowski zaś ruszył się z miejsca, (a był chłop duży i nas obudwu, także nie ułomków, przenosił wzrostem i budową), i przystąpiwszy do mnie, rzecze:
— Pięknie to jest ze strony Waszmości, że sukursujesz w niepowodzeniu swojego kolegę, ale muszę mu powiedzieć, że to się na nic nie zdało. Jak Ołtarzowski już siedm razy mi się oświadczał i siedm razy dostał rekuzę, nie rozumiem dla czego bym miał po raz ósmy nie odpowiedzieć tak samo, jakem odpowiadał siedm razy... Tedy ja na to:
— Nic to w tém niemasz złego Mości Dobrodzieju, i owszem chwali się to każdemu, kiedy w jego akcyach widać wytrwałość i umysłu stateczność. A to ja widzę w panu Ołtarzowskim i dla tego właśnie rosnę w affekcie i szacunku dla niego. Jeżeli zaś Waszmość Pana to dziwi, że pan Ołtarzowski siedm razy wziąwszy rekuzę, jeszcze po raz ósmy swego tentuje szczęścia, tedy nie bierz to Waszmość za lekceważenie postanowienia swego, ale policz na karb okoliczności, które mogły się właśnie zmienić w tym czasie.
— Nie widzę, jakieby się okoliczności teraz odmieniły w téj sprawie...
— A ja widzę: fortuna się umniejszyła, a pannie latka przyrosły.
— A cóż Waść do tego, czyja się fortuna zmniejszyła, — ani wiesz, ani wiedzieć będziesz, co moja córka mieć może!
— I wiem i wiedzieć będę, bo wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi.
— No niechże sobie wiedzą, a ja córki nie dam choćby pójść miała na żebry!
— Niewiedzieć czy Waszmość dasz, czy nie dasz, ale to musisz wiedzieć, że nie rzecz jest, dać się kawalerowi na konkurencyę otracić, pozwalać na to aby się żona i córka nim posługiwały, a samemu pić, hulać, o dom własny nic nie dbać, żonę i córkę pozostawić w nędzy i głodzie, a najlepszemu ich przyjacielowi dawać rekuzy!
— A cóż to mi to Waść będziesz prawił kazania, jakby jaki ojciec albo opiekun! Nikt nie ma prawa wglądać w moje uczynki i plany! Oto są drzwi, wynoście się kędyście przyszli!
Dopiéroż ja przybrawszy oratorską postawę, kiedy mu to wytnę piętnaście frazesów z Plutarcha, a sześć z Herodota, a wszystko z elokwencyą Demostenesa, — zgłupiał. Więc daléj w ten sens:
— Ani ja, ani Ołtarzowski nie jesteśmy takimi, jakimi nas być mniemasz. Jesteśmy szlachta uczciwi i godni, i cała Ziemia Sanocka, albo może i więcéj jest na nasze rozkazy. Kiedy nie będziesz naszym chęciom powolny, to my już nie będziem z tobą postępywać tak lente, jak dotąd bywało, — boś ty jest pijak i hultaj najpodlejszego gatunku! Alboż to myślisz, że my nie wiemy co zacz ty jesteś? Nie szewskiś ty synek z Warszawy? Nie podszyłeś to się pod uczciwe nazwisko, i herb godnéj familii? A za konfederacyi jakże to praktykowałeś hultaju? Nie widzieliśmy to owych dworków na Litwie, kędy buszowałeś jak rabuś? nie nocowaliśmy to w owym klasztorze, gdzie podczas twéj konsystencyi poginęły kielichy i ornaty? Wiedzże o tém, że kiedy jeszcze na jednę chwilę sprzeciwisz się temu dobrodziejstwu, które pan Ołtarzowski chce twéj córce wyświadczyć, to my na ciebie zwołamy sąd i wyrzucimy ci na oczy wszystkie szalbierstwa twoje i dokumentnie je udowodnimy. A wtedy odsądzimy cię od czci i wiary i za infamisa ogłosimy, — i będziesz się tułał od chaty do chaty, a wszędzie ciebie odepchną, od wsi do wsi ścigać i psami szczuć będą, i zapijesz się wtenczas u żyda pod ławą, i zginiesz jak Łazarz na śmieciu. A kiedy by i sąd nic nie pomógł na ciebie, to wiedz o tém, że my całą Ziemię naszą zburzymy i przyjdziemy do Błonia, i najedziemy dwór twój i odbierzemy żonę twoją i jéj dziecinę, bo ona jest Sanoczanka rodem, krew ze krwi i kość z kości naszych, za którą cała Ziemia powstanie! A i to wiedz, że tu się za tobą żywa dusza nie ujmie. Starosta jest pan krwi wielkiéj i dobrze widzi, jaki z ciebie Pułkownik, i ani jednego włosa swéj głowy za ciebie nie da, — szlachta cię nie zna i nienawidzi, a kiedy by się i kto oparł szablom naszym, to w puch rozbijemy, że ani jedna noga nie pozostanie na miejscu! Wybierajże teraz, masz wóz i przewóz.
Pułkownik chodził przez cały ten czas wielkim krokiem po izbie, rzucał się, ale milczał. A kiedym skończył, przystąpi on do mnie i rzecze:
— Waszmość z innéj beczki, to i ja z innéj. Co to zaraz ze sądem? co to zaraz z zajazdem? Ja wiem, że to u was nie wielka rzecz, zgubić człowieka, kiedy się uweźmiecie, — ale to wiedzcie, że mnie nie tak łatwo zgubić jak się wam zdaje, bom ja Ostrowski i u mnie także jest ostro!
— No, no, — odpowiem ja, — ani jednego Tępowskiego niemasz między nami.
— Ale jednak ja się wam wytłómaczę. Oto ja córki mojéj nie dla tego panu Ołtarzowskiemu nie daję, żebym go za lada jakiego szlachcica miał mieć, broń mnie Boże! ale dla tego, że ja mam w tém inne widoki... bo to widzicie.... pan Starosta jest wdowiec, żenić się chce, więc by to z czasem mogło co z tego być.
— Tfu! — rzeknę na to do Ołtarzowskiego, — otóż to ci panowie ani pomyślą, jak sobie tém szkodzą, że hołotę przypuszczają do konfidencyi! co się to im nie roi po głowach!
— Ale bo Waszmość nie wiesz, w jakiéj ja jestem ze Starostą przyjaźni!
— Ale bo Waszmość widzę nie wiesz, — odpowiem ja na to, — że się Staroście ani śni o przyjaźni dla Waści! i tego niewiesz, że tak jak lokaja aby bóty smarował, muzykanta aby na trąbie grał, tak Waści Starosta trzyma, abyś z nim pił i w karty go bawił. A kiedy mu ta fantazya odejdzie, a przekona się o tobie coś zacz, to ci sypnie jakie sto batów i wypędzi na cztery wiatry!
— Ale bo ja mam u Starosty dwadzieścia tysięcy!
— No! — rzeknę do Ołtarzowskiego, — toż to dzisiaj człowiek stary a głupi wcale nie dziwna rzecz. A przecież to ja jestem partykularny szlachcic i ani mi się równać z Starostą, a żebyś ty sto tysięcy u mnie miał, to bym ci trzysta batogów dał i jeszcze sto tysięcy oddał! Ale to szkoda czasu, — dasz córkę czy nie dasz?
— Z mańkiście mnie zaszli i nie przygotowanego zastali.... nie mogę wam nic stanowczego odpowiedzieć... ale wiecie co, jedźcie wy dzisiaj do Błonia, a ja tam jutro, a najdaléj w niedzielę przyjadę, to tę sprawę skończymy.
— Nie będzie z tego nic! krzyknąłem i przystąpiwszy do stołu, przy którym pisał był przedtém Ostrowski, wziąłem wielki arkusz papieru i oddarłszy z niego kawałek, wskazuję mu go i rzekę: — Podpisz się tu, że córkę dasz.
— Ale to nie może być, — odpowie łagodnie Ostrowski.
— Może albo nie może, ale musi! bierz pióro i pisz.
— Ale to nie może być.... nie widziałem się jeszcze z żoną i córką, i niewiem jak one myślą o téj rzeczy.
— Cóż ty na to? — zapytam znów Ołtarzowskiego.
— Jedźmy tam, pan Pułkownik przyjedzie.
— Ale przyjadę, pewnie przyjadę, tylko tu jeszcze z panem Starostą pomówię i od niego mój kapitał odbiorę, bo przecież trzeba jakieś wesele sprawić i państwu młodym coś pod poduszkę włożyć, ażeby jak się zbudzą, mieli co jeść.
— No więc jedźmy, — rzekłem, — oczekujemy Waszmości z niecierpliwością.
— Polecamy się pamięci Waszmości Dobrodzieja, — dodał Ołtarzowski i wyszliśmy.
Ciekawy byłem, jakie też to odkrycie cnót i przymiotów przyszłego teścia na konkurencie uczyniło wrażenie, więc pytam:
— Jakże ci się obrót téj sprawy podoba?
Ale nie potrzebna była moja ciekawość, bo powinienem był z własnego doświadczenia to wiedzieć, że każda miłość jest uparta jak koń narowisty, a kapryśna jak dziecko. To téż i tutaj tak było, bo Ołtarzowski mi się zaraz za progiem rzucił na szyję, mówiąc:
— Dziękuję ci panie bracie! szczęśliwyś ty jakby Midas, czego się dotkniesz, to złotem się staje. — Po chwili tylko dodał: — Dwie rzeczy jednak nie pomału mnie trują, — ojciec hultaj, — i szewski syn; ale niech go tam wszyscy kaci! kiedy się ożenię, matkę i córkę zabiorę i będę sobie siedział, jak u Pana Boga za drzwiami, a o nim ani wiedzieć chcę, kiedy taki niecnota.
— Ale to niemasz o tém żadnego wątpienia... powiadano mi o nim jeszcze za konfederacyi.
— Więc jedźmy.
— A jedźmy, tylko zdaje mi się, że wypadałoby jeszcze z Starostą co pomówić i prosić go, ażeby Ostrowskiemu głowę naklepał, że to już inaczéj nie może być.
— Dobrze, mówmy z Starostą, on jest teraz w ogrodzie.
Istotnie tak było. Środkiem lipowéj alei przechadzał się Starosta z Bernardynem i o czémś żwawo rozmawiał. Przystąpiliśmy do niego i rzekli:
— Przyszliśmy do nóg upaść JW. Panu i polecić się jego pamięci i łasce.
— No, no, i cóż tam odpowiedział Ostrowski?
— Jakto? albo cóż miał powiadać?
— No, boście prosili o rękę jego córki.
— JW. Pan już wie o tém?.... ha! przyrzekł.
— Przyrzekł? — powtórzył zachmurzony Starosta, — żeby tylko dotrzymał. A kiedy dotrzyma, to daj Boże szczęście, ale ja zawsze jeszcze myślę, że więcéj chleba jest w Dzieduszycach niżeli na jakiejś tam dzierżawie w Sanockiém.
Z razu mnie to bardzo zdziwiło, ale w tymże momencie rozjaśniło mi się, dla czego Starosta z tego przyrzeczenia nie kontent, i wiedziałem już zaraz, jakie to miało być ożenienie Starosty z córką Pułkownika.... jakoż i to, jak Pułkownik był naiwny, że mu się śniło o stule i ołtarzu. Bo téż i w téj chwili mruknął Starosta z gniewem przed siebie: Błazen! on myśli, że ja go tutaj dla niego i karmię i poję i głaszczę, jakby jakiego przyjaciela; co mi to za przyjaciel!
— Więc żegnamy pana Starostę Dobrodzieja....
— Ale zaczekaj-że Mosanie! — krzyknie on budząc się z zamyślenia, — bądź co bądź tak was nie puszczę. Zostańcie się na obiedzie.
— Ja bym został z największą chęcią JW. Panie, ale kochankowi pilno do miłéj, zwłaszcza, że z dobrą wiadomością pośpiesza.
— A to mnie tam bardzo w głowie, że jakiemuś szlachcicowi pilno do jego miłéj! Zostańcie na obiad i koniec, niebawem będą dawać, bo u mnie w południe się jada.
Więc zostaliśmy. Tedy ja ze Starostą, Ołtarzowski zaś z księdzem puściliśmy się wzdłuż aleją i rozmawialiśmy to o tém, to o owém, jak zwyczajnie w gościnie. Niebawem dano znać, że już zupa na stole. Poszliśmy. Ale jako we wszystkiém, tak i przy objedzie dzień dzisiejszy nie był podobny do wczorajszego, — jadło postne, wina skromnie, rozmowa stateczna i przyzwoita.
Po objedzie zabawiliśmy jeszcze chwilę, a potém razem z Bernardynem, który wóz swój obładował leguminami i darowaną za biczowanie słoniną, wyjechaliśmy z tego dworu, w którym tak dziwnie pomięszane znaleźliśmy i państwo i hołotę, i grzechy i pokutę, i rozpustę i nabożeństwo.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kaczkowski.