Swaty na Rusi (Kaczkowski)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kaczkowski
Tytuł Swaty na Rusi
Pochodzenie Ostatni z Nieczujów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.



Pan Starosta Bachtyński, mąż na znakomitéj lubo nie na olbrzymiéj osiadły fortunie, był potomkiem równie znakomitego rodu. Jego prapraszczur, magnat Węgierski, a nazywający się Huyd de Mikesasa, przyszedłszy w wieku XIII któremuś z Książąt ruskich z nadworném wojskiem swojém na sukurs, osiadł na Rusi i na zawsze pozostał; a o ile dom jego w późniejszych czasach zawsze przy posiadaniu ziem obszernych się utrzymywał, o tyle tak starożytnością krwi własnéj, jako i pokrewieństwami z domami Czuryłów, Daniłowiczów, Jabłonowskich i innych, żadnemu z pierwszych rodów w Polsce nie ustępował. Kto zna dokładnie historyę pojedyńczych rodzin Rzeczypospolitéj polskiéj, temu nie może być niewiadomo, że każdy dom starożytny, mniéj czy wiecéj zamożny, tak jakby to jaki dom panujący w którém z Państw zagranicznych, posiadał osobne swoje tradycye, osobne zwyczaje i pod każdym względem od niepamiętnych czasów wytknięty tryb postępowania i zachowania się, tak wewnątrz jak na zewnątrz, to jest, że każdy z nich miał po prostu swoją własną domową politykę, od któréj nigdy nie odstępował. I tak, można uważać na przykład, że niektóre domy przez kilka wieków ustawicznie, wszelkim trudem i pracą dążą do osiągnienia władzy w narodzie, a ta dążność tak jest głęboko wkorzeniona w duchu ich rodzin, iż starzy konając na łożu śmierci, testamentami ante omnia alia przykazują swym synom wypełnianie albo dalsze prowadzenie rozpoczętego politycznego zawodu; — drugich rodzin tendencyą jest gromadzenie majątków, a praca ta, rozpoczęta Bóg wie kiedy, kontynuowana jest z taką sumiennością przez wszystkich następców, iż przez kilka wieków nie trafia się ani jeden, który by był lekkim, albo rozrzutnym; — inni mają to za główną swojéj polityki domowéj maxymę, aby zawsze jeden zostawał Xiędzem w ich rodzie, — jedni nigdy, drudzy zaś zawsze wydają córki za cudzoziemców, — inni od lat kilkuset ustawicznie pielęgnują w swym domu nauki, — a pośród najróżniejszych jeszcze familijnych tendencyj, wiele rodów trafiało się takich, u których to było regułą, żeby się nigdy o żadne publiczne urzędy nie starać, jedno strzegąc swojéj dziedzicznéj fortuny, na niéj siedzieć i spokojnie intra penates daléj prowadzić życie. Takich domów wiele się znajdowało na Podolu, a nie jeden z nich dzisiaj, lubo z tytułami Wojewodów i Senatorów nie świecą się jego przodkowie na każdéj karcie historyi, starożytnością swoją zakasowałby wiele późniejszemi czasami błyszczących. Takim był także ród Bachtyńskiego Starosty, z tą tylko od innych różnicą, że deklarowanych mu przez Króla urzędów nigdy od siebie nie odsuwał, ale nie starając się o nie, wolał się bijać z Ordą albo Wołoszą i nie małą sławę w tém rzemiośle posiadał. Starosta Bachtyński atoli, lubo w tém był podobny do swoich przodków, że się o żadne urzędy nie starał, jednak zresztą we wszystkiem tak się od nich odrodził, że im w niczém nie był podobny; — bywały nawet czasy, w których tak dalece się zapomniał, że aż brat jego, wtedy Cześnik Koronny i Regimentarz Podolski, mąż rozumem i cnotami wojskowemi w Rzeczypospolitéj sławny, po kilkakroć umyślnie zjeżdżał do niego i ze łzami w oczach go zaklinał, aby to życie, które on nazywał domowém i spokojném, raz przecie porzucił. Nie pomogły nic wprawdzie natenczas te braterskie perswazye, bo umysł był hardy w Staroście, ale przecie nakoniec Pan Bóg cud swój pokazał i sam tego zapamiętałego hulakę nawrócił.
Więc jakeśmy jechali z Błonia, ledwieśmy co dotarli do Stryja, deszcz nas taki ulewny napadł, żeśmy musieli w tém lichém mieście z jakie cztery godziny przesiedzieć. Był to dzień targowy, ale pomimo to pusto było na rynku i po winiarniach, bo tam nie tak jak u nas, co to kiedy zły targ, to najmniéj sto szlachty jest w mieście, a kiedy dobry, to trzysta, i tak przy tém gwarno a tak huczno, że aż miasto chodzi do koła. Było kilka szlachetek z gór, ale i ci nakupiwszy bakalii i czego tam jeszcze, przypatrzyli się nam i rzekłszy: Mazurzyska się gdzieś wloką za wołmi, — porozjeżdżali się precz. Dla tego powiedziałem Ołtarzowskiemu:
— Piękny to kraj, ale naród w nim smutny; ni do tańca, ni do różańca. Dumkę śpiewa jakby płakał, w dębowych lasach siedzi, w błoto sieje i z błota zbiera, — nie podoba mi się tu, chociaż kraj taki piękny. — Na to on:
— Poczekaj-no, poczekaj; zobaczemy tam u Starosty.
— No no, zobaczemy.
Tymczasem jakoś z południa deszcz ustał i słońce trochę zaświeciło, więc ruszyliśmy. Ze Stryja do Dzieduszyc nie ma jak dwie mile, ale droga tak brzydka i błotnista, żeśmy ten kawał drogi prawie do samego wieczora jechali.
W Dzieduszycach dwór zastaliśmy wielki, ale struktura jego od razu mnie zadziwiła. Był to bowiem dom murowany z wielkim gankiem u frontu, do którego po obudwu stronach były dwa wielkie skrzydła dobudowane; wszystko to mogło mieścić wiele pokoi w sobie ale zewnątrz wyglądało bardzo dziwnie, tém dziwniéj, że się nigdzie nic podobnego nie napotyka. Za dworem było widać jedną i drugą obszerną oficynę i kilka jeszcze innych zabudowań, co wszystko wyglądało dość ludno, ale i brudno.
Na około tych zabudowań rozciągał się wielki ogród, któren pomimo opustoszenia swego, od wjazdu zamknięty był bramą, równie jak dwór sam, po części murowaną, po części drzewem podbudowaną; przy téj bramie znajdowała się z jednéj strony mała izdebka, w któréj dzień i noc dwóch kozaków siedziało i nie wiem czego tam pilnowało, bo brama była otwarta i kiedyśmy w nią wjeżdżali, ani na chwilę nas nie zatrzymywano i o nic nie pytano. I owszem, myśmy sami stanęli i spytali: Ażali pan w domu? — Jeden kozak w granatowéj kurcie i płóciennych hajdawerach, wyszedł i popatrzywszy na nas, odpowiedział po rusku, że jest. Pytaliśmy o pana Ostrowskiego, powiedziano nam, że takoż jest. Późniéj dopiéro dowiedzieliśmy się, że u pana Starosty, było takich trzydziestu kozaków, którzy niegdy byli umundurowani i używani do polowania i służby dworskiéj, ale dzisiaj nie polowano już nimi, z mundurów też ich tylko strzępie zostały, a ponieważ i do innéj służby mało kiedy ich używano, więc i nie płacono im nic i wiktu nie dawano, — każdy z nich brał tylko talara na rok i miał honor nazywać się starościńskim, a o resztę musiał się już starać swoim własnym dowcipem.
Ledwieśmy zajechali przed ganek, zaraz takich-że kozaków wybiegło do nas z dziesięciu, jeden więcéj obdarty jak drugi; — pierwsza tedy rzecz moja była, żem poszeptnął węgrzynkowi, aby mi dobrze tłumoków pilnował, i ani krokiem nie odchodził od wozu. Pytamy znowu, ażali pan jest, — odpowiedziano, że jest i zaraz kilku pobiegło dać znać o tém, ale pomimo to ani pies do nas nie wyszedł.
Otrzepawszy się trochę i poprawiwszy to wylotów to pasa, kazaliśmy się prowadzić do Pana, cośmy tylko czynili dla formy, bo Ołtarzowski dobrze tam był znajomy i wiedział o każdych drzwiach. Szliśmy tedy na prawo, gdzie zaraz była wielka sala, w któréj od drzwi ciągnęła się aż do przeciwległéj ściany galerya, nie z sztachetów, jak to bywa zwyczajnie, tylko z desek zrobiona, i z frontu w różne essy pomalowana. Z téj sali dwoma schodkami na dół zeszliśmy do drugiéj izby, która mało co mniejszą była od pierwszéj i w tém tylko od niéj odmienna, iż nie miała galeryi i była cała płótnem malowaném obita, które się gdzieniegdzie poobciągało i ponadymało, że niektóre miejsca tak wyglądały, jak by kto tam pierzane pochował poduszki. W téj sali zastaliśmy już kilkunastu szlachty rozmawiających ze sobą; w jednym rogu zaś stolik niewielki, przy którym siedziało czterech i grali w karty. Więc zaraz pierwszy siedział Starosta, drugi p. Ostrowski, trzeci jakiś p. Popiel, szlachcic z okolicy, a czwarty ksiądz Bernardyn, dużo opasły i czerwony na twarzy. Trzech z nich trzymali karty w rękach i grali, Bernardyn zaś trzymał kielich ogromny nalany winem po same brzegi. Wszyscy już byli dobrze rumiani i oczewiście, bo taka była w téj ich grze niepraktykowana reguła, że który rozdał karty ten już nie grał, tylko musiał sobie nalać kielich wina i wypić, i znowu go oddać temu, który po nim rozdawał karty, który znowu musiał nalać, wypić i oddać następującemu po sobie, i tak szło bezustannie. Tę sztukę pijacką, jak mi to późniéj powiadano, sam Starosta wymyślił i bardzo się nią szczycił, że była mądrą i praktyczną, bo kiedy tak we czterech, jako dzisiaj, zasiędą, to całą noc nie raz grają i piją, nieustając ani na chwilę i beczka wtedy pęknie, jak nic. Radzi nie radzi przystąpiliśmy do tego warsztatu, a pomimo to, że nikt na nas ani spojrzał, Ołtarzowski rzekł do Starosty:
— Prezentuję JW. Panu, pana Nieczuję Skarbnika Zakroczymskiego, szlachcica Ziemi Sanockiéj, który pragnie mu złożyć uszanowanie.
Starosta podniósł głowę do góry i spojrzawszy mnie prosto w oczy, Ołtarzewskiego zapytał:
— Jak, jak?
— Pan Nieczuja, obywatel ziemi Sanockiéj, — powtórzył Ołtarzowski.
Starosta jeszcze raz mi w oczy popatrzał, a potém:
— Tfu!.... plunął i odwróciwszy się rzecze: — Jeszczem niesłyszał, żeby się kto tak kiedy nazywał.
Ja się dziwném okiem popatrzałem na Ołtarzowskiego, który tymczasem rzekł:
— To już darmo, tak się nazywa. — Tymczasem pan Ostrowski:
— Jeszcze i Nieczujów będzie na mnie tu zwoził! — ale Starosta zaraz krzyknął:
— Ostrowski! dawajże karty, bo ja rok będę czekał, nim ta kropelka z łaski waszéj do mnie docieknie! — i zrobiło się cicho, a gracze daléj kontynuowali swoje rzemiosło. My zaś widząc, że niema z nimi co robić, odeszliśmy na środek izby i poczęliśmy po kolei rozmawiać ze szlachtą tam zgromadzoną, z którymi mnie mój towarzysz powoli poznawał. Ale i tam nie bardzo było z kim gadać, bo to szlachta była partykularna, gdzieś w głębokich górach zamieszkała; poznałem to zaraz ztąd, że kiedy obaczyli na mnie kontusz porządny i pas dość bogaty, to mi się zaraz nizko kłaniali i grzeczności gadali, — traktowałem też ich z piętra, mało co lepiéj od zagonowych, wychodząc z téj prawdziwéj zasady, że volenti non fit injuria. I nie bardzom się na tém pomylił, bom się jeszcze dnia tego przekonał, że wszyscy ci, jakiem ich tam widział, byli to sami tacy, o których Paprocki ustawicznie powtarza, że: «są tam i inne jeszcze tego herbu używające domy, o których ja jednak, ile-że daleko od tamtych stron mieszkający, wiedzieć nie mogłem.» Już to ja z dawna nie wielki szacunek mam dla tych, o których niewiem; co dobrego jest, to się o tém wie pewnie, choćby ono było za morzem, więc zawsze sobie powtarzam za poetą:

Nie masz się o co gniewać — i to moja rada:
Chcesz być szlachcicem, pokaż z ksiąg szlachcica dziada,
Dopiéro mi się bracie będziesz liczył równy.

A tak było i z tymi; bo prawie wszyscy jako tam byli, byli to jacyś chudeusze a może i mieszczankowie, kat wie zkąd, którzy uciuławszy także kat wie na czém po kilka albo kilkanaście tysięcy złotych, poskładali swoje kapitały u Starosty, niby to na prowizyi, ale że Starosta nigdy nikomu nic nie płacił, ale za to wszystkim bez wyjątku dawał pić i jeść, jak długo i wiele kto chciał, więc wszyscy ci wierzyciele pozjeżdżali się na dwór jego z żonami i z córkami i swoje prowizye tam odjadali i odpijali, — a to nie szlachecka rzecz! Tém bardziéj nie szlachecka, ile że na dworze takim, którego głowa jest tak lekkiego umysłu i tak swawolnych obyczajów, jak to był wtedy Starosta Bachtyński, nie bardzo wiele naleść można ani przyzwoitości ani cnoty; — kto zaś do takiego klasztoru sam własne żony i córki wprowadza, — co zaś myśleć o takim? Boć nie na próżno powiedział dawnemi czasy Réj:

Szlachcic ma być jako szkło zawżdy przezroczysty.
A od każdéj makuły jako kryształ czysty,
Bo by inszéj przyczyny do tego nie było —
To samo słowo szlachcic siła zastąpiło.

Więc niechby sobie i niewiedzieć tam jakim szlachcicem był, i niechby klejnoty swoje aż od Królów Egipskich wywodził, kiedy sprawy jego nie czyste są, to gorzéj jest mieszczanina albo i chłopa, — gorzéj mówię, bo taki grzeszy dwa razy, raz występując przeciwko odwiecznym prawom zakonu swego, do którego wpisany jest, i jego klejnoty kala, a powtórnie grzeszy jako człowiek przed Panem Bogiem. Wolę zatém widzieć prostego chłopa pokalanego błotem jakiéj nieprawości, aniżeli szlachcica, który mi jest równy i z dniem urodzenia swego namaszczony na to, aby w obronie cnoty i uczciwości stawał, a gminowi przykładem był. Takie myśli, przystosowując je do owéj zgrai starościańskich gości, ba! nawet i samegoż nie wyjmując gospodarza, komunikowałem Ołtarzowskiemu, który mi je konfirmował, bo rzetelny chłop z niego był. A kiedy to czynimy, zmierzchać się poczęło i Starosta od gry swojéj klasnął w dłonie i wielkim głosem krzyknął:
— Héj! kozaki! światła! niech Panu będzie jasno! i kapela niech grać zaczyna!
Zaraz też owa hołota kozacka, któréj pełno się kręciło po wszystkich pokojach, rozbiegła się na wszystkie strony, aby pańskie rozkazy wypełniać, pan Starosta zaś powstał od gry mówiąc:
— Dość już na dzisiaj! — a potém głośniéj:
— No i gdzież ten Nieczuja? — Kiedy to wymówił, zaraz kilku szlachty przyskoczyło do mnie, mówiąc z pochlebstwem:
— JW. Pan chce mówić z Waszmością.
Udałem, jak gdybym tego nie słyszał ani uważał, bo lubię być grzecznym, ale tylko dla grzecznych, — ale Starosta sam się tymczasem przybliżył i rzekł do Ołtarzowskiego, który tuż przy mnie stał:
— Mości Ołtarzowski, a gdzież jest gość, któregoś mi Wasze przywiózł?
— Oto jest, odpowiedział tenże wskazując na mnie.
Pokłoniłem się Staroście z uszanowaniem, który rzekł:
— W któréj-że Ziemi Waszmość mieszkasz mospanie Nieczujo?
— W Ziemi Sanockiéj, Mości Dobrodzieju.
— A to tam piją sławnie, mospanie.
— O piją, — odpowiedziałem, — ale i tu widzę za kołnierz nie wylewają.
— Przecię nie tak jak u was.
— Już tego nie wiem JW. Panie, — odrzekłem znowu, — bo nie piłem jeszcze nigdy z Rusinami w téj stronie, atoli gra w karty, którąście Waszmość Panowie dopiéro co ukończyli, daje mi to przekonanie, że trudno by nasi lepsi być mieli od tutejszych.
— Cha! cha! cha! — zaśmiał się pan Starosta i rzekł: — A podobała ci się ta sztuka? to ja ją sam wymyśliłem, kiedy tu był u mnie pan Starosta Kaniowski. On lubi i grę w karty i zabawę z kieliszkiem i dotychczas jakoś nie umiał tych dwóch zabaw razem z sobą pogodzić, bo jak grał dobrze, to pił lada jako i musiał tém grę sobie przerywać, a kiedy pił dobrze to gra szła lada jako. Otóż ja mu praktykowałem rzecz taką, że siedząc u mnie, przez trzy doby pił i grał doskonale, — i to mu się tak podobało, że gdybym mu był wszystkie szlachcianki darował, co tu u mnie są na prowizyi, to byłby się niémi tak nie ucieszył.
— Takie to i szlachcianki muszą być, Mości Dobrodzieju!
— Jakie szlachcianki! — zawoła Starosta, — lepsze jak wszystkie wasze, bo wasze porobił Paprocki albo Niesiecki, a te ja sam porobiłem! a przecie nie będziesz Waść gadał, że Paprocki albo Niesiecki na większą wiarę zasługują, niż ja!
— Nieśmiem tego zaprzeczać, Mości Dobrodzieju, — odpowiedziałem, — tę jednak pozwolę sobie uczynić uwagę, że tamci obadwaj nie robili szlachty, tylko spisali tę, która albo już była od wieków, albo ją poczynili Królowie.
— Ot powiedział, co wiedział! co mi za szlachta! to jest szlachta, która jest od wieków, i takiéj jest kilkadziesiąt familij, a reszta, któż waści powiedział, że to szlachta? to chłopi, którzy sobie szable poprzypinali i poprzebierali się w karmazyny, tak powiada pan Starosta Kaniowski i ja tak powiadam!
— To zapewne piękna jest, co Panowie obadwa powiadają; ale to jeszcze nie racya....
— Co to nie racya! w jakiejże Ziemi mieszkasz Waść?
— W Sanockiéj.
— No.... no, to tam jest jeden szlachcic i ten się zwie Ossoliński, i jego dzieci szlachta są, bo porodzone z Stadnickiéj....
— A resztaż Mości Dobrodzieju? — zapytałem ciekawie.
— Cha, cha! cha! reszta? to chłopi, księża i podszewkowie.
— A jaż, Panie Dobrodzieju? — zapytałem surowo.
— A cóż masz w herbie?
— Miecz wbity w pień drzewa.
— A niemasz ani krzyża, ani księżyca, ani gwiazdy?
— Nie, — odpowiedziałem.... a w tém kapela zagrała skocznego i Ostrowski wziąwszy Starostę pod ramię, nie bardzo mierzonym krokiem wyprowadził go do piérwszéj sali; szlachta za nim hurmem runęła, a my obadwa z Ołtarzowskim, pozostawszy w tejże saméj izbie jeszcze na chwilę, poczęliśmy sobie komunikować myśli nasze, względem owéj sprawy, dla któréj tentowania przyjechaliśmy do tego dziwnego Pana i dworu. Ukończywszy naszą rozmowę, z któréj się pokazało, że już dnia dzisiejszego ani myśleć o jakiéj z Panem Pułkownikiem rozmowie, weszliśmy do piérwszéj sali. Ale cóż to widzimy? oto bal ex abrupto taki, jakiby i po wszelkich przygotowaniach nie mógł być lepszy.
Sala bowiem była rzęsisto jarzącemi świecami oświetlona, kapela rżnęła od ucha, dam wyfiokowanych jakoż niemniéj i panien pełno, a mężczyzni biorąc z nich jedne po drugiéj, hulali w najlepsze. Starosta zaś sam, dobrze podochocony, równie jak i inni szpakowaci i nieszpakowaci adonisowie, chodzili pomiędzy owe nie tańcujące albo po tańcu wypoczywające kobiety, i nie wielką przyzwoitością ograniczone koperczaki stroili. Zadziwiło mnie to z razu, zkąd się tam nagle na tym dworze tyle do tańca gotowych kobiet wzięło, zwłaszcza, żeśmy nikogo po nas przyjeżdżającego ani słyszeli ani widzieli; wszakże rozpatrzywszy się dokładniéj, więcéj mnie jeszcze zadziwiło to, że całe to towarzystwo, w którém się Starosta znajdował, nie było pod żadnym względem ani takiemu dworowi, ani godności gospodarza odpowiednie. Rzeknę tedy Ołtarzowskiemu, który przy mnie stał w progu:
— Panie bracie, tylko na oko mi się tak zdawało, że to bal przyzwoity, ale teraz uważam, że chyba tylko w jakiéj zaściankowéj karczmie mógłby się naleść jemu podobny.
Ołtarzowski przypatrywał się z ciekawością i śmiał się, mówiąc:
— Bo to hołota mospanie z całego świata. Ot! widzisz, tamtéj się suknia rozsznurowała, a ona hula przezto jak gdyby nic. A ta, uważasz, jakie to ma trzewiki! A tamta, patrz jak się mizdrzy do gospodarza, jakby to już jutro miała z nim iść do ślubu.
— Héj! dajcie no wina! — krzyknął w tym momencie Starosta i przystąpiwszy do nas, pijanym głosem rzecze: — A Waszmość się nie ruszycie! to w Sanockiem już nie tańcują?
— Nie, — rzekłem, — u nas już od kilku lat nikt o tańcu nie myśli.
— Widać to po was, — odpowie on, — bo nosy macie tak długie, że wam aż po niżéj brody sięgają.
— Kiedy bieda JW. Panie, trudnoż nieść nos do góry.
— Ej! co tam! duższy ja niżli bieda, kiedy bym się jéj dał dzisiaj wziąść za nos, to ona by mnie jutro wzięła się do czupryny. Ale może choć czém się pogościcie, héj! wina! kozacze!
Głodniśmy byli i spragnieni, więc do gościny nie potrzeba nas było po dwa razy zapraszać. Przeszliśmy tedy zaraz do innéj izby, w któréj stół był nakryty i doskonałém jadłem zastawiony, jakoż i wino było jedno stołowe we dzbanach srebrnych, drugie lepsze w butelkach.
— I u nas tańcują pomimo złych czasów, i u nas piją też nie pomału, i u nas biedzie się w łatwy sposób brać za nos nie dają, — ale u nas pamiętni są decorum i godności szlacheckiéj, bo u nas dobra jest szlachta, pomimo to, że nie mają gwiazd i księżyców w swych szczytach, mało co nawet nie lepsza od tych, którzy to mają.
Tak sobie mówiąc, zasiedliśmy z Ołtarzowskim w owéj izbie jadalnéj i przy rozmowie posilaliśmy się i popijali, ale pod miarę. A że nam tam dobrze było i prze nieszczęścia i smutne serca nasze ani nam w myśli być mogła inna, nad stateczną gawędę zabawa, tedy siedzieliśmy tam więcéj godziny, i bylibyśmy Bóg wie jak długo ztamtąd się nie ruszali, gdyby nie to, że się krzyk jakiś poderwał w sali. Wstaliśmy z miejsc naszych i poszliśmy tam, ale dopiéro było się czemu przypatrzyć: Starosta i Ostrowski puścili się także w taniec, — muzyka rżnie od ucha, — a oni hulają z szlachcianicami, że aż światła gasną po ścianach, a strzęple odlatują z podłogi.
— Hi! ha! hi! ha! — woła pan Pułkownik i aż przysiada do ziemi a hula.
— Hajże, hajże! Ostrowski! daléj za mną skocznego! — woła Starosta śpiewającym głosem na całe gardło i rżnie naprzód, że aż węgły się trzęsą i szyby w takt pobrzękują. Dopieroż inni za nimi, pokrzykując każdy wedle swojéj fantazyi, a szlachcianki aż podlatują w powietrze ze swojemi szalami i fiokami, a wszystkie czerwone na twarzach jakby piwonie, kiedy dobrze rozkwitną.
Ledwieśmy co weszli w tę salę obracającą się prawie za szalonych taneczników kołem, zaraz nas wir porwał ze sobą i musieliśmy sunąć się po pod ściany, aby się gdzie dostać do kąta i dostaliśmy się rzeczywiście, ale do owéj galeryi tylko, za którą schowana konwulsyjnemi smyczków i twarzy ruchami, szalenie przygrywała kapela. Nie wygodne to miejsce było, bo nam rżnięte i dęte instrumenta rżnęły i dęły w same ucho, ale cóż było robić, kiedy taniec szedł swoim torem, a skoki i pokrzykiwania podwajały się jeszcze i przy ochrzypniętych gardłach a wielkim animuszu krzykających, aż wszystkie nerwy w nas rozdzierały. Stoimy więc tak i patrzymy, aż kiedy jedną razą któryś tanecznik się dobrze zawinął, tak mnie popchnął, żem aż musiał wskoczyć w środek galeryi pomiędzy muzykantów. Już mnie to pierwéj było zadziwiło, dla czego ta galerya nie jest w sposób sztachetów zrobiona, jak to było zwyczajem, i dla czego cała kapela siedzi tak blisko téj ścianki i tak nieruchomie, że się żaden z nich przez cały wieczór ani poruszył, — ale teraz mi się to wyjaśniło. Bo kiedym spojrzał pomiędzy nich, — ani jeden z nich nie miał ani hajdawerów ani butów na sobie, tylko tak jak ich Bóg stworzył, kurty powkładali na siebie i z po za zakrytéj galeryi paradowali jakby najporządniéj umundurowana kapela. Rzeknę to Ołtarzowskiemu, a on na to: A toś ty o tém nie wiedział? Nigdy Starosta innych uniformów nie sprawia swym muzykantom, bo powiada, że to chołota, i kiedyby im podawał hajdawery i buty, toby pouciekali zaraz drugiego dnia i nie miałby kto grać na pokojach.
Wyraziłem moje zadziwienie nad tym Starosty dowcipem, a Ołtarzowski mi rzekł:
— Widzisz, otóż odkąd Staroście pierwsza żona umarła, to tutaj sześć dni takich jak dzisiejszy jest w każdym tygodniu, tylko jeden piątek jest wyjęty od gry w karty, od pijatyki i od lusztyków. Co czwartek przyjeżdża tutaj Ksiądz Bernardyn z pobliskiego klasztoru i lubo, tak jak to widziałeś wczoraj, przez ten dzień jeszcze pije i gra w karty z Starostą, to jednak w piątek rano biczuje go na chwałę Bożą dyscyplinami i czyta potém Mszę Świętą w kaplicy, któréj Starosta wraz z całym dworem swoim słucha z największą skruchą i pokorą. O południu dają postny obiad i cały dzień potém przechodzi to na nieszporach to na innych czytanych i mówionych modlitwach. W sobotę jeszcze jako tako, ale w niedzielę poczyna się znowu lusztyk taki sam jako owo go widzisz.
— Hi! ha! hi, ha! Hajże, hajże, Ostrowski! — wraz z tańcem szalonym trwało jeszcze z jakie pół godziny, a śród tego czasu roznoszono wino w puharach na tacy, i każdy téj płci lub owéj pić go musiał, jeżeli nie chciał dostać od Starosty jakiego nieprzyzwoitego żartu lub komplementu. I my téż braliśmy puhary i piliśmy jak najrzetelniéj. Po chwili atoli kapela poczęła już słabnąć, a niektóre instrumenta całkiem umilkły, świece gasły po jednéj, — kilkanaście osób uśpionych leżało to w téjże saméj sali po kątach, to po innych całkiem ciemnych pokojach, — a przy tańcu pozostało tylko par kilka, z których każda, jakby ptak postrzelony, podrywała się z miejsca, podlatywała na chwilę i zaraz upadała przy któréjkolwiek ścianie. Było też już około północy, — za chwilę więc muzyka całkiem ustała, świece już tylko tu i owdzie migały, a podczas kiedy śród ciszy tylko czasem jaki klarynet, a czasem jaka trąba obudzona chrapliwym głosem się odezwała, pary tańcujących całkiem poznikały. Myśmy też także poszli spać z Ołtarzowskim.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kaczkowski.