Swaty na Rusi (Kaczkowski)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kaczkowski
Tytuł Swaty na Rusi
Pochodzenie Ostatni z Nieczujów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.



Jeszcze słońce ostatnie swe promienie kąpało w niebieskawym Stryju, kiedyśmy zajechali do Błonia. Anulka, ubrana ubogo ale biało i czysto, jakby lilija wychodząca z wody, widać z niecierpliwością i upragnieniem wyczekiwała naszego przybycia, bo zaledwie usłyszała turkot kół naszych przed oknyma, zaraz wybiegła na ganek i z nieutajoną radością na twarzy, powitała nas słowy:
— Panowie już powrócili?
— Nie, Mościa Panno, — odrzekłem, — dopiéro jutro tam pojedziemy.
— Pan Skarbnik Dobrodziéj żartuje, pewnie dobra nowina.
— Tak jest, — dodałem, — niechcąc bezpotrzebnie trapić téj dziwnie pięknéj panienki, — w niedzielę pan Pułkownik przyjedzie i odprawią się zrękowiny.
— Nie może być! — zawołała Anulka i popatrzyła w oczy swojemu oblubieńcowi, jak gdyby w nich chciała wyczytać, ile prawdy jest w moich słowach.
— W niedzielę pan Pułkownik przyjedzie, — potwierdził Ołtarzowski, biorąc Anulkę za rękę, — słowa jeszcze nam nie dał, ale przez połowę obiecał.
— O! ojciec dobry jest i kocha mnie bardzo, niezawodnie da słowo, taką mam w Bogu nadzieję! — odpowiedziała z westchnieniem dziewczyna i idąc naprzód, zaprowadziła nas do izby, gdzieśmy z igłą w ręku zastali siedzącą przy oknie jéj matkę.
Najpierwsza rzecz tedy była, żeśmy młodych pozostawili w kąciku, iżby się wzajem pocieszali słodkiéj przyszłości nadzieją i w rozbujałéj miłością fantazyi budowali sobie złote zamki na lodzie; ja zaś przysiadłem się do matki i komunikowałem jéj tymczasem oświadczenie się nasze ojcu i jego rezultat, koloryzując rzecz oczewiście ile możności jak najdelikatniéj na wszystkie strony. Ale co to jest instykt kobiety, a zwłaszcza matki troskliwéj o los swojego jedynego dziecięcia!
Zaraz z pierwszych słów moich odgadła pani Ostrowska, że nie tak to gładko musiały iść te rzeczy, jak je opowiadałem, więc wysłuchała mnie wprawdzie cierpliwie, ale gdym skończył, rzekła łagodnie:
— Panie Skarbniku Dobrodzieju! nie bierz mi Waszmość za złe, to co mu powiem, ale ja znam mojego męża, lepiéj niż panowie obadwa. Tak tam nie było. Dla tego ile mam łaski u Waszmości, opowiedz mi wszystko ze szczegółami, bo dopiéro wtedy będę mogła powiedzieć, jak ta sprawa stoi i co z niéj być może. Nie lękaj się tego, że opowiadaniem swojém może będziesz mi musiał rozranić serce, nie bardzo mnie to będzie bolało, ja do cierpień bardzo przyzwyczajona!.... a zresztą i dla saméj sprawy potrzeba mi wszystko wiedzieć, bo inaczéj nie będę wiedziała, jako się mam zachować.
Opowiedziałem tedy wszystko co do słowa jak było. Pani Ostrowska słuchała mnie z uwagą i cierpliwością, i nie przerwała ani razu, czasem się tylko wzdrygnęła, czasem łzę z oka otarła, czasem tylko westchnęła. Kiedym skończył to powtórne opowiadanie, cisza nastąpiła ponura i trwała przez chwilę, a śród niéj słychać było szepty i chichotanie się młodéj pary, która cały świat widząc przed sobą jasny i listkom dopiéro co rozkwitłéj do słońca róży podobny, ani przeczuwała jak krwawy smutek opanował serce ich matki.
Po téj niedługiéj chwili, w któréj pani Ostrowska zdawała się niby rozważać to wszystko, com jéj powiedział, rzekła ona do mnie te słowa:
— Bardzo umiem cenić poświęcenie się Waszmości, któregoś dał jawny dowód, biorąc na siebie urząd swata i mediatora, — umiem przyzwoicie ocenić energię, z którą wypełniłeś deklaracyę mojemu mężowi, nie przeczę nawet, że to był jedyny środek, za pomocą którego można było mówić z moim mężem o téj materyi; ale nie mogę wam tego nie powiedzieć, żeście nie dobrze zrobili. Kto chce grzesznika poprawić i jego cześć albo przywiązanie pozyskać, ten niechaj mu nigdy jego grzechów nie wyrzuca na oczy, bo znienawidzonym będzie od niego i unikanym na wieki, a miasto poprawy zrodzi w nim tylko upór i zatwardziałość. Pobłażaniem, łagodnością i cierpliwością pozyskuje się dla siebie złych ludzi, jeżeli za takiego macie mojego męża... Gdybyście byli tą drogą poszli, a przytém dali mu z lekka uczuć waszą wyższość nad nim i cnotę, to przy pomocy Boskiéj i naszéj cierpliwości dałby się był z czasem nakłonić... Ale tak, na cośmy z panem Janem przez trzy lata wielkiemi cierpieniami pracowali, toście do razu zepsuli. Mój mąż nie jest tchórz i dla swoich błędów nigdy upokorzyć się nie da, jak się to wam zdawało; on jest dumny, uparty i raczéj głowę swoją na grę postawi, niżby się miał dać ugiąć w swéj woli. Dla tego mówię, że teraz już wszystka nadzieja stracona. Tak ja tę rzecz rozumiem.... i zapewne się stanie... daj Boże! żeby jeszcze przytém nie było jakiego nieszczęścia.
Zasmuciło mnie to bardzo, bo uważałem, że pani Pułkownikowa wcale rozsądnie tę rzecz rozebrała, — nie mogłem nawet mego smutku utaić, co widząc ona, rzecze raz jeszcze:
— Ale bardzo proszę, nie smuć się Waszmość tém tak bardzo, ja przeto żadnego nie doznałam zawodu.... nie miałam nigdy żadnego ziemskiego szczęścia nadziei, a jeżeli i dzisiaj jéj nie mam, to nic dla mnie nowego. A moja Anulka także już się z cierniami tego żywota ozwyczaiła, — szkoda jéj, młoda, trzeźwy ma umysł, dobre serce, i godną jest chociaż kilku lat szczęścia, ale kiedy jéj Pan Bóg tego w najwyższéj łasce swéj nie przeznaczył, to i tak dobrze... On wie najlepiéj co robi. Naszym obowiązkiem jest zgadzać się z wolą Jego najświętszą, a kiedy to czynimy, to możemy być pewni, że nam to policzone będzie w rachunku.
A Anulka tymczasem tylko się chichocze i niestworzone rzeczy szczebiocze, a pan Jan jéj pomaga. Aż matka się odezwała:
— Anulko! co tobie jest, że się tak trzpiotasz, nigdy niemasz tego w zwyczaju.
— Takam wesoła Mamo, żem jeszcze nigdy taką nie była. I cóż to szkodzi Mamo, Pan Bóg się za to nie gniewa, bo w tém nie ma nic złego.
— Złego w tém nie ma nic, ale bo niema czego jeszcze tak bardzo się cieszyć.
— To prawda że jeszcze nie ma, ale Bóg da że będzie. — I daléj-że znów to samo, a że to wesołość tak jak i poziewanie łatwo się ludziom udziela, więc i my też z matką rozjaśniliśmy nasze czoła i dzięki humorowi pięknéj Anulki, przegawędziliśmy cały wieczór wesoło aż do późnéj nocy.
Na drugi dzień rano piękna pogoda zajaśniała na niebie. Był to jeden z tych dni jesiennych, które w naszym kraju pięknością swoją i szczególném swém światłem przewyższają o wiele najpiękniejsze dnie wiosny naszéj, która przy chłodnym klimacie strefy zwyczajnie mniéj bywa piękną, często wilgotną i chłodną. Była to niedziela, aby więc nie zmarnować pogody i święta, ułożyliśmy sobie z Ołtarzowskim pojechać rano na Mszę świętą do pobliskiego Żulina, zawieść tam nasze kobiety, po Mszy świętéj odesłać je na powrót do domu, a samym przejść się do dworu i przy téj sposobności złożyć uszanowanie panu Kasztelanowi Młockiemu, z którym ja jeszcze z czasów wojny konfederacyjnéj miałem dobrą znajomość, a nawet prawdę powiedzieć, dobre zachowanie u niego. Wypadało to nam tém bardziéj uczynić, ile że pan ten, jak to się wyżéj rzekło, nie mało już łask wyświadczywszy Ostrowskim, mógł nam i w niniejszéj sprawie w razie potrzeby być nie mało pomocnym.
Zaproponowaliśmy to naszym kobietom, ale nam odmówiły. Zadziwiło mnie to nie pomału, że kobiety tak bardzo nabożne, opuszczają okazyę wysłuchania Mszy świętéj, więc pytałem Ołtarzowskiego, coby to właściwie za przyczyna temu miała być? Rzekł, że nie wiedział, ale poszedł jeszcze raz pytać. I pokazała się rzecz bardzo prosta.
Nie miały się w co ubrać biedaczki i od roku już ani razu nie były w kościele.
To mnie tak pochwyciło za serce, żem wyjął pięćdziesiąt czątych i dałem je Ołtarzowskiemu, mówiąc: — Idź, daj!
Poszedł, ale nie chciały wziąść, wymawiając się tém, że już jutro i tak ma się deklarować rzecz, więc się na co innego przydadzą.
Tedy pojechaliśmy sami, ale i tam nam się nie udało. Msza święta była już odprawiona i dom Boży zamknięty. Pan Kasztelan odebrał jakieś nagłe listy z Warszawy, kazał Mszę świętą zaraz rano odprawić i w ten moment wyjechał.
Powróciliśmy więc do Błonia, gdzie nas ze skromnym objadem czekano. Anulka znów była w złotym humorze, chichotała się, szczebiotała i rozweselała nas wszystkich. Po objedzie poszliśmy wszyscy do sadu i śród wesołych żartów zrywaliśmy zimowe jabłka, które jeszcze tu i owdzie na drzewach wisiały, a kiedy nas chłód ze sadu wypędził, przeszliśmy do izby, gdzie wyglądając lada chwila powrotu ojca, przy jednostajnie najweselszym humorze minął nam cały wieczór. Było już dobrze po godzinie dziesiątéj, kiedy nagadawszy i naweseliwszy się do syta, powiedzieliśmy Paniom dobranoc i przeszliśmy na drugą stronę, aby się do snu ułożyć.
— Wiedziałem ja to, — rzeknie mi Ołtarzowski, rozbierając się, — że Pułkownik dziś nie przyjedzie. Gdzież to? po dwudniowym poście dziś się dopiéro lusztyk zaczyna u pana Starosty, a jakiż by to lusztyk był, żeby na nim Ostrowskiego nie było?
— To już daremna panie Bracie, — odpowiedziałem, — choćby i tydzień przyszło nam tu zaczekać, to zaczekamy, bo to jest culmen sprawy naszéj; daléj nie można odwlekać.
— Prawdę mówisz, ale mi to przykro, że ciebie tu trzymam i nudzę.
— I owszem, wcale mnie tém nie nudzisz; Anulka jest taka miła, a jéj matka tak rozumna, żebym się tu i przez cały miesiąc nie znudził.
— Cieszę się bardzo, panie bracie, że tak powiadasz, bo przyznam ci się, że starając się o córkę takiego ojca, tylko tém jedném można się wytłómaczyć przed światem.
— Czemże to panie bracie?
— Tém, że córka jest w saméj rzeczy piękna i miła, a matka rozumna i bogobojna.
— Prawda to jest, — odpowiedziałem, — i tutaj właśnie taki zachodzi wypadek; nawet trudno zaprzeczyć, że przy dzisiejszém zamieszaniu pojęć o wychowaniu i wkradającém się do nas zepsuciu, nie łatwo się w naszéj Polsce nachodzi dobrze i po staremu wychowana panienka; jednakże mimo to wszystko wolałbym był gdybyś całkiem był nie znał panny Ostrowskiéj.
— A to dla czego?
— Bo tu przy jedném dobrém dziesięcioro jest złego; i gdyby tylko te dwie okoliczności wziąść na uwagę, że ojciec taki hultaj i że panna nie ma żadnéj fortuny, to już dla nie jednego byłoby dosyć powodów do porzucenia téj sprawy.
— Nie zaprzeczam ci tego, ale nie mniéj przeto zawsze jeszcze utrzymuję, że gdyby mi Pan Bóg dał tylko rzecz doprowadzić do końca, to już o resztę nie wiele się będę turbował.
— A Ostrowskiego jak nie ma, tak nie ma.
Tak rozmawiając rozebraliśmy się i poukładali na sianie, którego nam naścielono. Więc oglądnąwszy jeszcze pałasz i pistolety, które na każdym noclegu mieć musiałem pod ręką i odprawiwszy Węgrzynka, najwierniejszego i dziwnie sprytnego sługę mojego, powiedzieliśmy sobie dobranoc i poczęliśmy odmawiać pacierze. Po pacierzach jeszcze trochę gawędki i nareszcie posnęliśmy.
Spałem może ze trzy godziny, kiedy nagle budzi mnie ze snu jakiś tentent pod samemi oknyma. Porwę się i wyjrzę przez okno, — a tu hurma jezdnych przed gankiem. Więc krzyknę:
— Ołtarzowski! wstawaj! na dom napadają!
— Co się dzieje! — krzyknął pan Jan zrywając się z pościeli.
A tu już krzyk przededrzwiami: Otwieraj! bo drzwi wywalę!
Ołtarzowski przetarłszy oczy i przysłuchawszy się, rzecze:
— To Ostrowski przyjechał.
— Ale gdzieżby to Ostrowski? — odpowiem, — wyjrzyj no przez okno, tam jest ze sześciu na koniach.
A tymczasem szturm się powtarza i głos ciągle woła: — Otwieraj! otwieraj! — Niewiedząc co z sobą robić, wciągnąłem bezprzytomnie prawie bóty na nogi i przypasałem szablę do boku, a w tém Ołtarzowski rzecze: pójdę, otworzę. I poszedł. Ale zaledwie co drzwi odryglował, porwie go zaraz Ostrowski za gardło i krzyknie:
— Tyś to gałganie! ty o pańskie dziecko będziesz szedł w konkur i Nieczujów na mnie przywoził! dam ja ci tu łotrze jeden! — i jak go trzymał tak go napowrót wrzucił do izby, w któréj ja byłem, tymczasem zaś kozacy sień napełnili. Niewiedziałem co z sobą począć, ale w tymże momencie pani Pułkownikowa wbiegła do nas z krzykiem: — Mężu! mężu! dla Boga! miéj litość! co robisz!
— Precz czarownico! — krzyknął Ostrowski i uderzył ją pięścią w piersi, że się pod piec zatoczyła i tam bez przytomności na cegły upadła. Zaraz też wpadła córka z przeciwnéj strony, — a wszystko się działo tak szybko, jak kiedy śród burzy grom bije po gromie, i rzuciła się ojcu do nóg, ale ten krzycząc: — Gadów hodujecie przy sobie! sąd będą na mnie zwoływać! — odtrącił ją raz i drugi, a gdy ta wlokła się za jego nogami, kopnął ją podkówką w głowę.... krew ją zalała.... ręce samowolnie nogi ojcowskie puściły i jakby dwa drewna obok leżącéj upadły.
Widząc to Ołtarzowski z wściekłością prawie się rzucił ku niemu, Ostrowski odskoczył, ale w tém mój Węgrzynek, który hałasem był obudzony wybiegł był z stajni, przeciska się milczkiem przez drabów stojących w sieni i porwawszy Ostrowskiego z tyłu za plecy, rżnął nim o ziemię. Dopieroż z Ołtarzowskim bij co jeno wlezie. Jam się patrzył na to wszystko przez jedno mgnienie oka jak na jakie teatrum i całkiem byłem bezczynny, ale kiedy mnie z nienacka coś zajedzie pięścią w łeb, ażem się zachwiał i w tejże chwili owe draby ze sieni zaczynają się walić i do nas, więc ja do nich. Porwawszy najpierw za pistolet wypaliłem na wiatr, aby tamtym dać sygnał, że źle. Potém daléj na razy, — ja miałem pałasz w ręku, ale na nic mi się nie przydał, bo ciasno było, a tu prawie jeszcze po ciemku: to gniotą, to następują, to biją. Krzyknę tedy: Ołtarzowski! wybijajmy się na dwór, bo tu przepadniemy! — Dopieroż jakoś zbiliśmy się w kupę i waląc na ślepo przed siebie, we trzech wysunęliśmy się do sieni, oni za nami, ale i ztąd jakoś Pan Bóg nam pomógł, że poczęstowawszy tego owego pięścią tak, że padł, wybiliśmy się w dziedziniec. Z dziedzińca zaś co nogi wyskoczą za bramę. Nie gonili nas, tylko wołali poganie za nami, co im ślina na język przyniosła. Kiedyśmy już byli o jakie pięćset kroków od dworu, a jeszcze o sto kroków od drogi prowadzącéj do Stryja, rzeknę ja do Ołtarzowskiego:
— Masz tobie swaty! dorobiliśmy się guzów i jeszcze Panu Bogu podziękować, żeśmy z duszą uciekli. I to nic jeszcze, ale teraz co począć? — Na to mój Węgrzynek:
— Wsiadać panie na wozy i jechać precz, bo tu niebezpieczno.
— Głupiś, — rzeknę, — wsiadajże, a gdzież nasze wozy?
— Ot! stoją na gościńcu, bo jak tylko się hałas zrobił, to ja zaraz kazał zaprzęgać i wyjeżdżać na drogę.
— No, toś ty mądry człowiek Mighaza, — odpowiem mu na to z ukontentowaniem, — ale cóż to i z tego, kiedy rzeczy nasze przepadły.
— Nie ze wszystkiem Panie, — odpowiedział Węgrzynek, — ja tylko mały tłumok miałem we dworze, a wielki jest na skarbniku, bo tam było bezpieczniéj.
— To i za to niech będzie chwała Bogu, będzie się choć w co ubrać; — bośmy byli tylko tak jak z pościeli.
Noc jeszcze była i pierwsze brzaski dopiéro szarzały się na wschodzie, ale nasze wozy tak jako Węgrzynek mówił, stały zaprzężone na drodze. Ołtarzowski milczał jak skamieniały; snać boleść duszy i żal, i niema skarga przed Panem Bogiem, tak go całkiem zajęły; ja też umiejąc cenić to jego milczenie, nie przerywałem mu go, tylko podsadziwszy go do skarbniczka, usiadłem wraz z nim i odjechaliśmy.
O kilkaset kroków od tego miejsca, w któremeśmy wsiadali, była zaraz karczma zajezdna, więc bądź co bądź zajechaliśmy tam, aby się opatrzyć, umyć i ubrać na dalszą drogę. Jednak byliśmy tak przezorni, żeśmy bramę za sobą zamknęli i tylko fórtkę zostawili otwartą, — i to nam dopomogło do tego, że pomsta Boża wykonaną została nad tém hultajstwem, które po zbójecku się na nas targnęło za najpoczciwsze chęci nasze.
Skorośmy weszli do szynkowni, która była obszerna i do koła ławami i stołami zastawiona, Ołtarzowski usiadł i głowę opuściwszy na piersi milczał, ale łzy mu potokami puściły się po policzkach.
— Panie! za cóż mnie tak ciężko dotykasz! — rzekł on po chwili podnosząc oczy do nieba, a potém do mnie: — Cóż teraz poczniemy, panie bracie?
— Żal mi cię bardzo, — odpowiedziałem, — bo wiem, co to jest miłość, kiedy jéj tak srogie stają przeciwności na drodze.... ale to trudno, mój bracie. Muru głową nikt nie przebije, ani przeciwko woli Bożéj postąpi. Tu już wszystko przepadło.
— Przepadło! mówisz, — zawołał Ołtarzowski, — o moja Anulko! pocóż ci my się na ten świat porodzili! — i płakał znowu.
Ale to nie była pora do łez; Węgrzynek już mój tłumok był rozpakował, w którym było kilka par sukien, ofiarowałem więc Ołtarzowskiemu jednę z nich do wyboru, bo jego tłumok został, jakoż i moje niektóre rzeczy i pistolety i trochę pościeli i kilkadziesiąt dukatów, które miałem w woreczku. Szkatułka szczęściem była w wielkim tłumoku i ocalała, bo inaczéj zostalibyśmy się byli bez grosza.
Ołtarzowski jeszcze jaką chwilę płakał i desperował, ale napędziłem go aby się ubierał, bo już dniało i nie było czego tam wyczekiwać. W mgnieniu oka też obmyliśmy się z owych suchych razów, które nam się tam oberwały i ubraliśmy się jak stój. Więc Węgrzynek zabrał rzeczy i poszedł je nazad pakować, my zaś zasiedliśmy do gorzałki, chleba i jaj, których nam żyd arendarz dostarczył. Ale ledwieśmy po jednym jaju zjedli, wpada Węgrzynek i rzecze:
— Panie! to hultajstwo wraca nazad od Błonia.
Przyskoczyliśmy do okna, iście jadą, — dziewięciu ich było obdartusów na chudych szkapach.
— No! to i jeszcze raz trzeba się będzie bić z nimi; — rzecze Ołtarzowski.
— Ej! pojadą podobno za nami ku Stryjowi.
Tymczasem nadjechali ku karczmie, która była o kilkanaście kroków od gościńca i na drodze stanęli a jeden z nich z konia zlazł i puścił się prosto do karczmy. Węgrzynek téż w tym momencie przy drzwiach stanął a skoro ów hultaj we drzwi wszedł, ten go téż zaraz jedną za kark, a drugą pięścią w gębę i krzyknął:
— Milcz, drabie! bo jak jeno głos z siebie dasz, to cię zaraz zakłuję!
Hultaj ów srodze się zląkł, bo ani wiedział jako sam wpadł w półapkę, tedy ja do niego:
— A co tam we dworze?
— Nic panie, — pan Pułkownik leży w łóżku, bo zbity, panna także się położyła, tylko pani chodzi i opatruje ich.
— A ty coś zacz?
— Ja kozak Wielmożny Panie.
— A czyj?
— Pana Starosty.
— A zkądżeś się tu wziął?
— Pan Pułkownik nas zmówił i po talarze nam dał, abyśmy poszli wyparować Ichmościów z Błonia.
— To na panów będziesz napadał? poczekajże chamie, dostaniesz ty za to.
— Dać mu sto — rzecze Węgrzynek, — ten dokazywał najwięcéj.
— Dać mu sto, — rzeknę ja i zaraz sprawa. Kozak został rzucony na ziemię i odebrał bizunów boćkowskich sto. Ale ledwieśmy tę ekzekucyę skończyli, drugi kozak z owych, którzy stali na drodze, znudzony widać tém, że ten się tak długo zabawia, zlazł takoż z konia i sunie prosto do karczmy. Widząc to, rzeknę do Węgrzynka:
— Owoż i drugi nam idzie na półapkę; zwiąż tego i rzuć do komory, bo się z tamtym trzeba zabawić. — Węgrzynek na to jak na lato, okrutnie bitwę lubiał jaką bądź, więc skoro drugi wszedł, on go znów za łeb i na ziemię. Ten takoż dostał bizunów co jeno wlazło i poszedł do komory. Za chwilę idzie trzeci. Węgrzynek go znowu przy drzwiach łap, na ziemię i egzekucya. Ale kiedy ten krzyczy w niebogłosy i wyprasza się na czém świat stoi, tamci którzy stali na drodze, pomiarkowali widać, że coś tu nie dobrze, zlazło ich tedy czterech na raz i kupą idą ku karczmie, dwóch zostało przy koniach. Krzyknę tedy do Węgrzynka:
— Puszczaj tego, bo owo tamci idą.
Prędko go tedy i niezwiązanego wrzuciliśmy do komory i zaszczepili. Wchodzą ci, zaraz my na nich we trzech z góry; przelękli się i chcieli pierzchnąć, ale my im ode drzwi, — dopiéro bij, wiąż. Namłóciliśmy ich co się wlazło, wołając zawsze: — A poganie! takie a takie syny! to na panów będziecie napadać! ha! to już chyba świat by się miał wywrócić, żeby chłop bił szlachcica, a nie szlachcic chłopa, jako jest od początku świata?.... i biliśmy przytém co jeno wlazło, a wybiwszy, powiązali i pokładli pokotem, abyśmy mogli odpocząć i naradzić się, co tu daléj począć z tém tałałajstwem?
Tedy Węgrzynek, który najpierwszą akcyę w téj sprawie miał, że aż się pot z niego lał, tak jakby wyszedł z kąpieli, najpierwszy zabrał głos i rzecze:
— To panie nie ma z tém co robić, tylko wybić w pień, bo na co ma chodzić po świecie ten, który się Pana ręką tknął?
— Głupiś, — rzekę mu na to, — cóż to? będziesz powiązanych i bezbronnych po gardle rzezał jak barany, albo domowy drób? Nie szlachcic to jesteś i nie będziesz się kajał katowskiego rzemiosła?
— Ej! ja wiem panie, — szepnie on na to, — ja ich tylko chcę trochę postraszyć! — A ja na to:
— Na cóż to straszyć kogo takiemi rzeczami, za które dzisiejszy rząd mógłby ciebie zakałauzować tak, żebyś już do śmierci nie ujrzał Bożego światu? ot lepiéj o tém myśl, żaliby nie można teraz rzeczy naszych wydobyć z Błońskiego dworu?
— O prawda, — odpowie on, — to mała rzecz. Ja pojadę po nie, tam już i tak pusty dwór, Pan Pułkownik leży chory, to mnie tam nic nie będzie.
— A tamciż dwaj, co na drodze stoją? — ale kiedy spójrzę na drogę, oho! już ich tylko w dali galopujących ujrzałem. Tak im się pilno zrobiło do domu.
Więc podczas kiedy my tu tych powiązanych drabów pilnujemy, Węgrzynek Ołtarzowskiego końmi pojechał po rzeczy nasze. I niebawem je przywiózł. Wszystko było, nawet pieniądze się odszukały, tylko Ołtarzowskiego szabli i moich pistoletów zabrakło.
Tak tedy tyle jeszcze dobrego było w téj okazyi, żeśmy prawie nic nie stracili i napastnikom a nieprzyjaciołom naszym oddali oko za oko, jako się wedle praw Boskich i ludzkich należy.
Poczém rzeczy nasze zapakowawszy i owych łotrów powiązanych na łaskę żyda zostawiwszy, zabraliśmy zawsze jeszcze milczącego i srodze na duszy rozbolałego Ołtarzowskiego, i pojechaliśmy ku domowi, drogę obracając nie na Stryj, jako pierwéj, tylko przerzynając się na przełaj ku Drohobyczy i Samborowi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kaczkowski.