Strona:Zygmunt Różycki - Wybór poezji.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I nawet stary ten bór sosnowy,
Który przed ludźmi zawsze był skryty,
Wiódł z nią swe ciche, rzewne rozmowy,
Tuląc ją w płaszcz swój zielonolity,
Pieścił szumami, co serce koją,
I zwał ją dzieckiem i córką swoją.

A rzek srebrzystych jasne zwierciadła
I te po łąkach błyszczące strugi,
Gdy nad ich brzegiem pocichu siadła,
To jej swój pacierz szeptały długi
I swych tęczowych kropel tysiące
Rzucały dla niej hojnie po łące.

A złote wschody i te zachody,
Co się zarzewiem szkarłatu palą
I te obłoki, co w czas pogody
Mkną zbłękitnionych przezroczy falą
I swe bieluchne skrzydła rozpostrą,
Zwały ją swoją najmilszą siostrą.

I jam ją także pokochał szczerze
Swojej młodości świętym zapałem,
O! dziś już uczuć swoich nie zmierzę —
Wiem, że ją tylko jedną kochałem
Całą swą duszą, całą tęsknotą,
Bo była także, jak ja, sierotą.

A dziś jej tutaj przy mnie już niéma.
Poszła, miłością moją wzgardziła, —
Próżno ją szukam swemi oczyma
W lasach, gdzie niegdyś ze mną błądziła,
I kładła cicho na moją głowę
Girlandy z maków, wianki chabrowe.

I próżno pytam się tych kamieni,
Co po przydrożach skulone siedzą,