Strona:Zygmunt Hałaciński - Złośliwe historje.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Codziennie rano musiałem tłuc się bryczką do miasta o kilka kilometrów oddalonego, tam cały dzień znów słuchać z natężoną uwagą, jak ten lub ów palił lub grabił sąsiada, — i wobec nagromadzonych faktów, wypowiedzieć swoje: tak lub nie.
Wieczorem powrót do domu, obiad, fajka, łóżko, a rano znów bryczka, fajka, miasto, sąd, i tak lub nie!
Nawiasem jednak mówiąc, nie żalę się na tę czynność obywatelską, bo te trzy litery nie, stanowić mogą nieraz o życiu lub śmierci człowieka.
Właśnie w tej kadencji przychodziła na porządek dzienny sprawa, — która przed kilku tygodniami całą wieś poruszyła.
A stało się to tak:
Środkiem wsi płynie potok wcale nie groźny, ale w czasie ulewy lub roztopów przemieniający się w bardzo zuchwałą rzekę.
W takim razie zabiera prąd wszystkie kładki i mostki, które w lecie postawię, — widocznie na to, abym znów z chwilą opadnięcia wody, miał co stawiać.
Zysk mam jawny z tej manipulacji o tyle, że po każdej takiej powodzi, woda zabierze mi kawał brzegu, w ilości takiej, w jakiej uzna za stosowne, pozostawiając mi w nagrodę za zabrane mostki i kładki — wyrwę i głębinę niezmierzoną.
Tej jesieni potok użył sobie do woli! Szalał on z taką siłą, że uszkodził kilka chałup, a brzeg moich gruntów muskał i skubał systematycznie, chcąc mi tem zrobić jednostajną a miłą uciechę.
Rozszalała woda niosła kłody, słomę, siano, bale drzewa, zaczem z drągami uganiali ludzie, przyciągając, co się dało, do brzegu.
Ruch panował bardzo wielki, bo co żyło we wsi, szło na brzeg rzeki, aby przypatrzeć się rozszalałemu żywiołowi.
Wśród tego tłumu, zdala, nieśmiało, z okiem w ziemię spuszczonem, postępowała postać jakaś, owinięta w łachmany, a tuląca do piersi małą dziecinę.
Była to Nastka!