Strona:Zweig - Amok.pdf/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wało się, że powietrze jest napięte metalowemi strunami, które wydawały z siebie przenikliwe tony. Niekiedy dawało się słyszeć ciche skrzeczenie ropuchy, psy zaczynały wyć gdzieś głośno, płaczliwie, gdzieś daleko ryczały zwierzęta; przypomniałem sobie, że podczas takich nocy gorączka zatruwa krowom mleko. Natura takie była chora, nurtowało w niej także to ciche szaleństwo, patrzyłem z okna jakdyby w zwierciadło własnych uczuć.
Znowu posunięto obok mnie krzesłami. I znowu drgnąłem. Obiad się skończył, ludzie wstawali hałaśliwie, także moi sąsiedzi wstali i przeszli koło mnie. Najpierw ojciec, syty i zadowolony z miłym, przyjaznym uśmiechem, potem matka, a wkońcu córka. Dopiero teraz ujrzałem jej twarz. Była żółtawo blada, tego samego matowego chorego koloru, co księżyc, wargi jej były napół otwarte, jak przedtem. Szła cicho, a jednak nie lekko. Coś sennego, bezsilnego było w niej, coś, co mi dziwnie przypominało własne uczucie. Czułem potrzebę bliskości jej, pragnęłem, żeby musnęła mnie swą białą suknią, albo żebym przynajmniej poczuł zapach jej włosów, kiedy będzie przechodziła.

W tej chwili spojrzała na mnie. Czarny i bezdenny przeszył mnie jej wzrok i pozostał we mnie, głęboki i wyzywający, tak, że tylko ten wzrok czułem, a jej jasna twarz znikła poza nim i widziałem tylko ciemność przed sobą, w którą rzuciłem się, jak w przepaść. Zrobiła jeszcze jeden krok naprzód, ale jej wzrok mnie nie opuszczał, tylko wbił się we mnie, jak czarna lanca; czułem jego wdzieranie się coraz głębiej. A teraz jego koniec dotarł

92