Strona:Zweig - Amok.pdf/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w bezwolnem czekaniu na zmianę, na ochłodę, w tępych bezsilnych marzeniach o deszczu i burzy. Ale niebawem ustąpiło i to życzenie, pozostał stan tępy i bezwolny, taki jak tych wyschniętych, spragnionych traw i duszny sen nieruchomego, chmurrami pary otoczonego lasu.
Ale z dnia na dzień robiło się coraz goręcej, a deszczu ciągle jeszcze nie było. Od rana do wieczora paliło słońce, a jego żółte promienie zdawały się nabierać obłędu. Tak było, jakby całe życie chciało ustać, wszystko ucichło, bydło nie ryczało, z białych pól nie szedł żaden głos, prócz śpiewnego, cichego tonu rozlewającego się gorąca, brzęczącego wrzenia kipiącego świata. Chciałem pójść do lasu, gdzie niebieskie cienie drżą między drzewami, chciałem się tam położyć i uciec od tych uporczywych promieni słońca, ale już tych parę kroków było mi za wiele. Siedziałem na krześle przy wyjściu z hotelu przez godzinę, albo dwie, wciśnięty w wąski cień, który dach rzucał na żwir. Raz posunąłem się dalej, kiedy mały kwadrat cienia skurczył się, a słońce przypełzało już do moich rąk. Potem pozostałem już tak oparty, tępo patrząc w tępe światło bez poczucia czasu, bez życzeń, bez woli. Czas topniał w tym upale, godziny rozgotowywały się, rozpływały w bezmyślnych gorących marzeniach. Nie czułem nic, prócz palącego przypływu powietrza do porów, i szybkich uderzeń gorączkowo bijącej krwi.

Nagle zdawało mi się, jakgdyby poprzez naturę przeszedł oddech, cicho, całkiem cicho, jakgdyby się skądś podnosiło gorące, tęskne westchnienie.

82