Strona:Zweig - Amok.pdf/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

człowiekowi jego zły zamiar. Już zamigotał zdaleka blady krąg światła latarni; i kiedy się teraz obróciłem, popatrzyłem po raz pierwszy w oczy moim prześladowcom — w ich niepewnym wzroku malowało się rozgoryczenie i jakieś pokorne zawstydzenie. Przystanęli, przygnębieni i rozczarowani, gotowi uciec napowrót w ciemność. Bo ich moc się skończyła, teraz ja byłem tym, którego om się bali.

W tej chwili — było mi tak, jakby wewnętrzna fermentacja zerwała we mnie wszystkie zapory i jakby gorące uczucie przechodziło w moją krew — uczułem takie nieskończone, braterskie współczucie dla tych dwóch ludzi. Czegoż właściwie żądali odemnie, ci głodni biedacy w łachmanach, odemnie, sytego pasożyta? Kilku koron, kilku nędznych koron! Mogli mnie byli tam w ciemności dusić, obrabować, zabić i nie uczynili tego, próbowali tylko w nieudolny, niezręczny sposób nastraszyć mnie, dla zyskania tych drobnych srebrnych monet, które leżały w mojej kieszeni! Jakże wobec tego śmiałem jeszcze dręczyć tych biedaków, ja, złodziej dla kaprysu, z bezczelności, zbrodniarz dla rozkoszy nerwów? I z nieskończonem współczuciem mieszał się nieskończony wstyd, że dla dogodzenia mojej rozkoszy bawiłem się jeszcze ich trwogą, ich niecierpliwością. — Opamiętałem się teraz, właśnie teraz, skoro byłem już zabezpieczony, skoro mnie już chroniło światło bliskiej ulicy, teraz musiałem zastosować się do ich woli, i zamienić w radość rozczarowanie w ich zgorzkniałych, głodnych oczach.

180