Strona:Zweig - Amok.pdf/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Koło mnie zagrała znowu katarynka. Ostatni kawałek, ostatnia fanfara światła, kręcącego się w cieniach nocy, zanim niedziela przejdzie w powszednie dnie tygodnia. Ale już nikt nie przychodził, konie biegały same w szalonem kole, zmęczona kobieta przy kasie składała i liczyła całodzienny zarobek, a chłopiec usługujący stał w pogotowiu, by po ostatnim „kawałku” zatrzasnąć okiennice i zamknąć budę. Tylko ja sam jeden stałem jeszcze, oparty o słup i patrzyłem na pusty plac, gdzie tylko przemykały się owe postacie, podobne do nietoperzy, tak samo szukające, jak ja i tak samo czekające, a jednak była między nami trudna do przebycia obcość. Teraz musiała jedna z nich spostrzec mnie, bo przybliżała się pomału, widziałem ją blisko z pod spuszczonych powiek: drobne, ułomne, rachityczne stworzenie bez kapelusza, w sukni bez gustu, z pod której wyglądały zniszczone balowe pantofle, wszystko kupione widocznie na „tandecie”, zgiecione, pomięte. Przybliżyła się i stanęła koło mnie, rzucając spojrzenie, jak wędkę, z zapraszającym uśmiechem, który odkrywał jej zepsute zęby. Zabrakło mi oddechu: nie byłem w stanie ani się ruszyć ani popatrzeć na nią, a jednak nie mogłem się stąd oderwać, czułem, jak w hypnozie, że jakiś człowiek krążył koło mnie pożądliwie, że ktoś się o mnie starał, że wreszcie, jeżeli zechce, przestanę być sam. Ale nie byłem w stanie się ruszyć, byłem z drewna, o które się opierałem, czułem ciągle — podczas kiedy melodja z karuzeli cichła już ze zmęczenia — bliskość jej woli, która się o mnie starała, i przymknęłem oczy na chwilę, żeby od-

170