Strona:Zweig - Amok.pdf/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wagi wytłómaczyć tego niedorzecznego następstwa faktów — i nie wiem, czy jakikolwiek poeta, czy psycholog potrafiłby to logicznie opisać. Mogę tylko wyznaczyć po kolei wszystko w takim porządku, w jakim następowało po sobie.
A więc powiedziałem sobie: „złodziej”. Potem przyszła chwila, chwila, w której się nic nie działo i kiedy tylko — ach, jak to trudno wypowiedzieć — kiedy tylko słuchałem, wsłuchiwałem się w w siebie. Wzywałem siebie, oskarżałem się, teraz powinien był oskarżony odpowiedzieć sędziemu. Słuchałem więc i nie usłyszałem — nic. Na rzucenie w twarz tego słowa: „złodziej” — po którem oczekiwałem, że mnie napoi wstydem, niedającym się opisać, — nie odezwało się we mnie nic. Czekałem cierpliwie kilka minut — bo czułem aż nadto dobrze, że to milczenie ma swoją treść — i wytężyłem z gorączkowem oczekiwaniem słuch, żeby usłyszeć to echo, którego nie było, ten sprzeciw wstrętu, oburzenia, zwątpienia, który musiał nastąpić po tem oskarżeniu siebie. Znowu nic. Nic się nie odezwało. Jeszcze raz powiedziałem sobie to słowo: „złodziej, — już całkiem głośno, żeby obudzić w sobie ubezwładnione sumienie. Ale znowu nie było reakcji. I naraz w błyskawicznem świetle nagłego zrozumienia — tak, jakby ktoś trzymał zapaloną zapałkę ponad ciemną głębię, poznałem że tylko chciałem się wstydzić, ale się nie wstydziłem, że w gruncie rzeczy byłem niejako dumny z tego co zrobiłem.

Czy to możliwe? Broniłem się teraz, przerażony tą nieoczekiwaną świadomością. Nie, to nie był

151