niły wrażenie pracy porządnej, która się przeszłością para, wnika w przyszłość i teraźniejszości staje się wyrazem.
Sylwja siadła za stołem, a Krzysiowi wskazała fotel naprzeciwko, w którym zwykle siadywał dziadek. Tu właśnie odbywała się praca. Dziadek wczytywał się w rękopisy syna, segregował je, porządkował, uzupełniał, a potem dyktował — Sylwja pisała. W prawej szufladzie leżą już gotowe do druku dzieła.
Ale przyszli tu nie po to, aby rozmawiać o tem. Sylwja, kluczykiem, który nosiła na łańcuszku, otworzyła skrytkę w murze pod oknem, wyjęła z niej hebanową szkatułkę, srebrem okutą, z której wydobyła biblję, w starej oprawie. Z pomiędzy jej kartek szarych, o dużym, nieudolnym druku, wysunął się papier we czworo złożony.
Sylwja zaczęła czytać głośno, trochę sztucznie, niby modlitwę z ambony:
- Oto glob szaleństwu passyi wystawiony — cóż na nim ujrzałam? występki i zbrodnie, słabość cierpiącą, naigrawającą się przemoc, złość zawsze czynną, niespra-