Przejdź do zawartości

Strona:Zofia Dromlewiczowa - Przygoda.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ, ciociu, czy jesteśmy niedorozwiniętemi niemowlętami? — zapytał z oburzeniem Antoś, — chyba można nam zaufać.
— Zwłaszcza tobie, — westchnęła, — gdy się rozbrykasz, zapominasz o Bożym świecie.
— O, ciociu, strasznie mnie ciocia krzywdzi, a zwłaszcza dyskredytuje w oczach dam, — jęknął Antoś, wskazując tragicznym ruchem Jankę i Karolinkę.
— Proszę pani, ja zawsze jeżdżę sama z szoferem do miasteczka, — zapewniła Karolinka, — i nigdy jeszcze nic mi się nie stało. Przecież właściwie ja opiekuję się całym naszym domem! — dodała z dumą.
— A zresztą, mamo, ja też przecież jadę, — zauważył Ludwik, który uważał się za najpoważniejszego i najbardziej godnego zaufania.
— No tak, a więc jedźcie, tylko nie wracajcie zbyt późno.
I oto w dwie godziny później, Jaś, trwając wciąż w swojej roli grzecznego dziecka, „aniołka“, jak mówił Antoś, szukał starannie na wszystkich straganach szklanej broszki, gdyż taką właśnie obiecał przywieść służącej.
Karolinka kupowała tymczasem w większej