Strona:Zofia Dromlewiczowa - Przygoda.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwyczajenia krytykował każdą propozycję, co nie przeszkadzało mu z chwilą, gdy już się zgodził zająć się jaknajsumienniej postanowioną sprawą. Lecz jemu również zrobiło się przykro, gdy zobaczył, że Karolinka nie uśmiecha się jak zwykle, że przeciwnie jest wyraznie nadąsana i niezadowolona.
— Karolinko — rozpoczął.
— Słucham — odpowiedziała sucho.
— Gniewasz się na nas?
Karolinka wzruszyła ramionami.
— Karolinko — rozległ się drwiący głos Antosia — nie wzruszaj ramionami, dobrze wychowane panienki, nigdy tego nie czynią, może się to nie spodobać naszym przywódcom.
— Nie błaznuj, Antek.
— Nie błaznuję, ale nie lubię, gdy wszyscy mają miny nadąsane, jak w grobowcu.
— Chodź, Karolinko, deszcz przestał już padać, pójdziemy do ogrodu.
— A nasz związek? — szepnęła Karolinka.
— Przecież oni nie chcą. Wyśmieli nas. Nie należy więc zbytnio się przejmować, a nadewszystko nie należy zawracać ludziom głowy temi sprawami, które ich nie interesują. Będziemy o tem mówić między sobą. Chodź, Karolinko.