Strona:Zofia Dromlewiczowa - Przygoda.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nadałaś, Karolinko, moim pracom skończoną formę, — żartował Ludwik, chowając do szuflady swoje plany, — teraz pora na Antosia.
Lecz z Antosiem Karolinka nie mogła dać sobie rady. Antoś zbierał wprawdzie rośliny, miał nawet wcale ładny zielnik, lecz czynił to, jak naogół wszystko, ze swoim szybko przemijającym zapałem. Niekiedy zbierał całemi dniami, potem zaś mógł przez kilka tygodni zapomnieć wogóle o istnieniu zielnika. Porządkować nie lubił i nie krył wcale swego zdania, że o wiele bardziej podoba mu się Karolinka zabłocona i rozczochrana, niż Karolinka, której włosy Janka przygładziła porządnie szczotką.
— Dzisiaj Karolinka nie przyjdzie, — powiedział głośno Ludwik, przerywając na chwilę rysowanie, — a szkoda, chciałem jej pokazać mój nowy model.
— Możesz mnie pokazać! — zaofiarował się Antoś.
— E, ty nic a nic nie rozumiesz. Nic cię to nie obchodzi, — powiedział Ludwik z goryczą, gdyż niejednokrotnie przekonał się o obojętności kuzyna dla tych spraw.
— Ależ nie, przyjrzę się z przyjemnością, —