Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/445

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się po gęstym, smolnym powietrzu — olbrzymi reflektor wyświetla drogę, na którą z głębin mroku nadciąga orszak rozśpiewany, olbrzymi orszak ludzkich i zwierzęcych postaci:
— Dionizos! — Eu-oj! — Dionizos!! —
Na nasyp barykady gramoli się z trudem — jak żuk dwunastonożny — czarna trumna — ona: przewodnik, i ona: manifest, i ona: rozkaz!
Z dołu krzyczy ktoś ostro i gniewnie:
— towarzyszu prędko! — nie zatrzymujcie się — — obsadzili dachy i balkony! — prędko! —
Równocześnie usłyszał samotny wysoki trzask. Raz! Trzask ten uderzył go w pierś znienacka, gwałtownie. Zdziwił się — co się stało? — — Chciał zejść, zawahał się — czy naprzód? czy wrócić? — Podniósł rękę by dotknąć tu koło serca właśnie — ręka zwisnęła bezsilnie — — Zachwiał się — osunął na kolana — padł na wznak — — jęknął — — Oczy nieprzywarte przylgnęły do chmur i dalekiego błękitu — — na okruch sekundy wydało mu się, że patrzy z wysoka w dół na olbrzymią niebieską misę po której dnie snują się płaskie opary — lecz zanim ten obraz utrwalił się w świadomości wszystko wróciło na swoje miejsce — ach, więc pogoda, te chmury to nie na deszcz... i dobrze tak leżeć... teraz dopiero czuje jaki strasznie zmęczony... spać... chwilę spać — — — Serce bije nierówno, zrywa się w gwałtownym trzepocie, to znów zwalnia — ustaje — — ale nie boli nic... nic nie boli... Raptowny niepokój i lęk! — zerwać się — uciec stąd!... przemija... i znów spokój... chwilę poleżeć... wszystko przejdzie...