Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go nagłe, duszące depresje —: jakżeby dobrze było, gdybym to do Wisi jechał — jakże spokojnie, radośnie, równo! — Wszystkie koła rechotały w takt słów: męka, bezład, dwoistość!
I właśnie: dwoistość! — coś wręcz przeciwnego naturze Cyprjana. Uwielbiał jasność, pogodę, prostotę, ciszę i wieś: i to tylko sprzyjało pracy. — A zawsze wszystko przeciwnie, gdzie tu jest błąd w obrachunku? — W utrudnieniach zawinionych lecz niezamierzonych — wydawał się sobie błaznem — kiedyś w młodości widzianym —, który na pustą, szeroką arenę cyrkową wchodził z płotem na ramionach; płot ten w pośrodku areny ustawiał, otwierał furtkę, przechodził, znów furtkę zamykał, zabierał płot na ramię i szedł dalej; bardzo rozśmieszał publiczność.
Dwoistość obłędna stwarzała wokół Cyprjana wir mrocznych elementów, rozterkę, komplikacje — jakże tym wszystkim gardził! — wierzył przecież w istnienie myśli i słów wyzwalających, leczących. Zagubił je teraz.
Zamęt nieznośny.
A do reszty domordowywało miasto — i to i tamto — jego i jej.
I to z wszystkiego najgorsze: niemoc twórcza, zatracenie ostateczne; dysgust życiowy; po co?, na co? — co z wszystkiego? —
Tym razem to „między“ trwało zbyt długo.

Mila zrozpaczona i zmięta do ostatka mówiła: rzekłeś przecie, żeby leczyć duszę zmysłami, a zmysły duszą! — zmierziło go to głupie słowo „dusza“ —