Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 2 (bez ilustracji).djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— no tak —
— więc: nie dziś, nie dziś, nie dziś jeszcze —
— tym razem przegraliśmy — nędzarze, sponiewierani — ; — to mówi ta postać ludzka bez płci i wieku, w złowrogie przyodziana łachmany; a posąg złoty wzdryga się gwałtownie i cichym brzękiem uderza: — nie na długo — wstaje świt nowego dnia — czerstwe jest we spiżowe ciało w chłodzie poranka, czerstwe i żądne wielkiego wysiłku — ; — sypkim trzaskiem na elektryzowane go futra podsuwa łasząco Sfinks: — nie trzeba być znachorem, żeby wiedzieć, że ucisk nadejdzie tym sroższy i tępszy na dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat! może i dłużej! — Podniosła lwią łapę, rozpazurzyła i poczęła ją lizać od spodu.
Z szarości świtowej pełza stłumiona czerwień, gramoli się, wyzwala z trudem jak drżący motyl z poczwarki — — tężeje ognistą łuną wschodzącego dnia —
I znów poczynają szeptane zdania wyłuskiwać te trzy postacie zachodzące wciąż za siebie jak karty w szybkiej wolcie:
— mogła się była stać ta czerwień początkiem — początkiem — początkiem —
— nie stanie się —
— ledwo już słychać odgłosy strzałów jak zcichające za górami grzmoty —
Głodomorskie, spalone, wklęsłe wargi wspominkują nieszpornie:
— na wsiach mówią w takich razach: „przeszło bokiem“ — na wsiach ubogich zawsze, zaharowanych na śmierć —