Strona:Zegadłowicz Emil - Motory tom 1 (bez ilustracji).djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Prostokątne odbicie okna zszarzało — zstopiło się z chorym, przełamanym świtem.
Godzina piąta. Śpiący jak umierający, jak umarli. — Budzenie.
Godzina szósta; cuchnie złą kawą i blachą szalek.
Godzina siódma.
Poza podwórzem koszarowym, lirycznym przedpolem krwi i zbrodni — ranek pogodny i ciepły; na obrębionym różową dołem koronką odpływających pozórz błękicie nieba kilka lekkomyślnych białych chmur, w których jeszcze żadne zamiary nie skropliły się; chmury — dzieci.
Po zgiełkliwym i upartym smrodzie nocnym, po czarnej kawie wyparzonej ze starych śniegowców i kaloszy — marsz do magazynów.
Prowadzi kapral Kuś — pies cholerny; chyba, że papierosy i tytoń; pod wpływem nikotyny miękł i kruszał; przyprawy mu było potrzeba.
Cyprjan stoi w ścisku lepkim, ciasno obwałowany kolegami-żołnierzami — widzi jak frajter odbiera z szerokiej czarnej czeluści składnicy karabiny od mglących się ektoplazmicznych czyichś rąk, podaje je kapralowi Kusiowi, a ten je rozdziela wedle kontrolnego spisu — wywołuje nazwiska:
— Kobzuch —
— hier —
— trzymoj —
— Terlik —
— hier —
— trzymoj —
— Kołek