Strona:Zbigniew Uniłowski Na dole.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gle jeszcze wspominał, często grzebał w walizce ze szczątkami świetnych dni, niemniej jednak przychodziły mu pomysły jak przez mgłę, żeby coś zarabiać, uniezależnić się w groszowych sprawach łakoci, rozrywek. Ciągle jeszcze przepadał za wodą sodową i kinem, po okresie doskonałości duchowej obudziła się z powrotem żądza używania, medytacji z cukierkiem w ustach, z szyją wyciągniętą w kierunku płachty z wizjami. Narazie żył w zawieszeniu i bardzo na łaskawym chlebie. Czasy się nieco poprawiły, nie było już kwestji wydzielania każdego kęsa, stopa życia podniosła się nawet o jaki milimetr, ale ciotki ciągle jeszcze krążyły w ustawicznym tańcu między kuchnią, stołem do prasowania i maszyną, wieczorami sterczały nieruchomo po kątach jak ochwacone szkapy, fatalne humorki wyładowywały na Kamilu, rzadziej się nawet między sobą sprzeczały, miały teraz ujście bardziej wygodne. Coraz rzadziej wychodziły na swoje randki, mniej się fiokowały, postanowiły oszczędzać, przyjąć pomocnicę. Jak nędza nieco popuści, zaraz zaczyna się rozwydrzenie. Jakieś ambitne plany, życie robi się wtedy nie z dnia na dzień, ale z roku na rok. Przerzedzają się mgiełki, i wyłania się perspektywa. Czasem się wzruszały, dochodziło nawet do łez nad dolą Kamila. Co będzie jak