Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ, panie Zygmuncie, dlaczego zaraz tak ostro, podenerwowany był.
Olaf począł bronić Klimka. — Moi drodzy, swoją drogą dużo słuszności było w tym — smarkaczowskim może nieco — wybuchu. Wasza nonszalancja jest rzeczywiście czasem przykra. Zachowujecie się tak, jakbyście osiągnęli już swą klasę. Stańcie się lepiej dobrymi pisarzami, niźli materjałem na genjuszów, jakim teraz być chcecie.
Występ Klimka zepsuł humory. Dziadzia wstał i począł się żegnać. Lucjan i Zygmunt też wychodzą. Do widzenia, do jutra, pani Marjo. „Dziadzia“ przy drzwiach przeprosił na chwilę Lucjana i coś tam poczęli szeptać z Zygmuntem. Lucjan stał wpatrzony w posadzkę, kiedy niezwykle kształtne łydki nóg kobiecych mignęły mu przed oczyma. Uniósł głowę. Panna Leopard wyszła na ulicę i zatrzymała się przed wejściem, naciągając rękawiczki. Tamci dwaj ukończyli już swą poufną rozmowę. Wychodzili właśnie i Lucjan zauważył jak „Dziadzia“ szybko zasłonił sobie twarz kołnierzem palta. Powiedział jednym tchem: weźcie mnie pod rękę... na miłość boską, weźcie mnie pod rękę, ja nie chcę z nią mówić. Obok stała panna Leopard i Lucjan próżno próbował spotkać się z jej wzrokiem, skierowany był, i to ostro, właśnie w stronę „Dziadzi“. Jej oczy wyrażały jednocześnie wzgardę i tkliwość. Lucjan i Zygmunt trzymali „Dziadzię“ pośrodku za łokcie — jak rannego. Szli szybko w stronę domu. Zugmunt obejrzał się i powiedział: Idzie