Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nic — może dlatego że go zupełnie nie znała i wogóle nie zwracała uwagi na jego rzewne spojrzenia.
Bo panna Leopard funkcjonowała na terenie uznanych już wielkości. Oto usiadła właśnie obok znanego komedjopisarza i już swą piękną twarzyczką ściągnęła ku sobie zachwycone spojrzenia mężczyzn.
Lucjan zapragnął lepiej usłyszeć zdanie o muzyce, spojrzał więc w twarz Wermela i poza jego zapierzonem ramieniem ujrzał wspaniałe oczy panny Leopard utkwione w spokojnie pykającej sobie fajeczkę — twarzy „Dziadzi“. Nie słyszy już słów Wermela i wogóle czuje szum w głowie. Po półrocznym poście dla stęsknionych oczu, znowuż widzi swą Beatryczę. Dlaczego, kiedy myśli o kobiecie, zawsze widzi figurkę panny Leopard. Tak już od roku. Przecież ona nawet nie wie o moim istnieniu. Jestem smarkacz i kretyn. O, tak. W gruncie rzeczy jestem jeszcze głupi, nędzny smarkacz. Poco ja o niej myślę. W tej chwili Lucjan słyszy tubalny głos Zygmunta:
— Te, bo ślepia zwichniesz.
Lucjan opuszcza wzrok. Jest mu wstyd, że przechodzi tę chorobę co wszyscy jego koledzy — chorobę miłości do panny Leopard.
Zygmunt mówi poufnym tonem do „Dziadzi“:
— Przez cały czas patrzy na ciebie. Już nie ujdziesz jej, teraz na pewno cię przyłapie. Ciekawym, czem też wypali ci oczy. A może cię za-strze-li.
„Dziadzia“ jest istotnie zmieszany. Przysunął się bliżej stolika i jest bardzo zajęty czyszczeniem swej fajki. Paczyński mówi ponuro: