Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kliwi kelnerzy. Do Lucjana czy Zugmunta podchodzi ciągle ktoś i pyta: — Nie widziałeś Reichmana?
— Czy nie było tutaj Rulona?
— Czy nie widziałeś tutaj takiego rudego, grubego dziennikarza. Przychodzi często, no wiesz chyba?
— Heni nie było tutaj?
Wszyscy się kręcą: wchodzą, wychodzą, zapominają płacić za kawę, — kelnerzy klną. Chłopcy w zielonych liberjach noszą pisma, papierosy i rozstawiają krzesła.
Zwolna mija entuzjazm z powodu przyjazdu „Dziadzi“. Oswojono się z widokiem jego bródki i fajeczki. Jeszcze ktoś w przejściu wykrzyknie, zapyta, pozdrowi. Paczyński, młodzieniec o śniadej, chorowitej twarzy i błyszczących oczach patrzy ponuro na swych towarzyszy. Brocki, mimo że nie ma zwyczaju obmawiać swych bliźnich, opowiada cichym, równym głosem o nadużyciach panny Szpicer. Wszysy znają pannę Szpicer. Nosi wiecznie brudne pończochy i za paznokciami ma czarno.
— Powiadam wam, że w przeciągu trzech tygodni naciągnęła kilku urzędników w biurze na jakie trzysta złotych. Wyleli ją na pysk naturalnie. W Przeglądzie Katolickim miała taką świetną recenzję ze swoich wierszy, że niby takie świętobliwe. Możecie śmiało jej się nie kłaniać.
Zygmunt zwraca się ze śmiechem do Paczyńskiego:
— Klimek, to ty przez jakiś czas u niej sypiałeś?
— Opowiadasz głupstwa. Sypiałem. Raz coś