Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyjechali — ty i Lucek. Było już źle z moim samopoczuciem... O, patrz, jak Olafowa wytrzeszczyła oczy.
Olafowa naprawdę jest zdumiona. Śmieje się radośnie.
— Wiecie, że to za dużo szczęścia dla mnie. Przedwczoraj pan Lucjan, dzisiaj pan, panie Stanisławie. Czyście się zmówili ma moje słabe serce. Teraz tylko słucham... słucham.
„Dziadzia“ wypija łyk kawy, pociąga parę razy z fajeczki i mówi:
— A więc przez te pół roku przeżyłem więcej, aniżeli przez ostatnie lata pobytu tutaj. Wierzcie mi, tam jest lepiej i inaczej. Woda i niebo, życie na statku, jest milsze od siedzenia w „Małej“. — Oran, Cardif, Casablanca, Neapol. W każdym z tych portów wypoczynek po lenistwie okrętowem. Zdrowe pijaństwa. Inni ludzie, nowe twarze. Moc wrażeń. Obce języki. O, jakże wypocząłem. Chce mi się znowuż mówić japońskie wiersze.
— Dziadzia, jak tam te arabki — zdatne do czego?
— Panie Zygmuncie, zdaje się że możemy coś ciekawszego usłyszeć?
Dziadzia ciągnie dalej:
— I to, i to. — A wiecie, że w Casablanca piłem żytniówkę Baczewskiego. — Tak, upiłem się z radości że coś ojczystego.
Ty tak potrafisz i bez tego „ojczystego“.
— Na okręcie mieliśmy stale masę wina. Vermouth