Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szli w milczeniu jakie cechuje ludzi znających się dobrze. Mijali ich przechodnie o twarzach smutnych lub roześmianych. Powietrze pachniało mgłą i na twarze ludzi padała sina bladość z nieba. Ci dwaj szli z pośpiechem i obojętnością, z jaką urzędnicy idą do biura. We mgle wrzało życie miejskie: śmieszne. — Nerwowe i zarazem bezradne.
— Dziwne prowadzimy życie — Zygmuncie! Wszyscy klepiemy biedę w większym lub mniejszym stopniu, a jednocześnie sprawiamy wrażenie kapitalistów. Wstajemy późno; w południe chodzimy do kawiarni, potem wraca się do domu i znów wieczorem do kawiarni. Skąd się na to bierze? — kiedy byłem w Zakopanem, przysyłano mi pewną sumę miesięcznie — teraz to już — niestety — skończyło się. Wystarczało mi to na utrzymanie, pozatem ciągle chodziłem bez grosza. Teraz — prawda jestem tutaj zaledwie kilka dni, ale pamiętam, jak wróciłem w zeszłym roku: żyłem wtedy przez kilka miesięcy groszami. Moje kilkanaście złotych też za parę dni rozwieje się i sam nie wiem jak dalej będzie.
— Kobiety i poeci lubią wstawać późno i nic nie robić. Mój drogi Lucjanie, masz takie kacenjamerowe refleksje. Zaraz ci wytłumaczę, jak jest z nami. Posłuchaj: do żadnej uczciwej pracy nie jesteś zdolny, pozostało tylko pisanie, które ci grosza nie daje. Cóż więc! Cała twoja inteligencja, wszystkie wysiłki dążą już od samego rana — codziennie — ku zdobyciu kilku złotych. Pożyczysz je a raczej wyłudzisz: dziś od inżyniera B. — jutro od doktora F, — lecz niechaj cię to