Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z kuchni wyskoczył jak koń ze stajni — student. Był zadowolony, że się już umył. Wycierał się żwawo, patrząc w lustro, Gwizdał jakiegoś marsza i tupał nogą. Stukonisowa krzyknęła: panowie nie wchodzić do kuchni, bo się myję. W drugim pokoju śpiewała rudowłosa. Student pił herbatę. Parzył sobie usta i wykrzykiwał co chwila. Ciągle patrzał na okładkę geodezji. Zygmunt zwlókł się z łóżka i pobiegł do ustępu. Wracając, powiedział do Lucjana: Jak się czujesz, bydlaku, bo ja ohydnie. — Dochodzić trud a dojść jest cud, jak mówi genjalny Cyprjan. G...o dojdziemy do czegoś, jak się będziemy tak zalewali. Idę spać — w d...e mam cały świat.
Stukonisowa wyszła do pracy. Rudowłosa usiadła przy oknie. Ceruje skarpetki i nuci „Tango Milonga“. W kuchni słychać zawodzące syczenie czajnika. Student siedzi nad książką. Jego nieruchoma sylweta odcina się od mlecznego tła okna. Cisza.
Lucjan usypia nerwowo i na krótko.
Czas mija powoli. Ktoś z dachu gwiżdże na gołębie. Na ulicach rozpoczął się ranny gwar. Jest mgliste i chłodno, z nozdrzy koni buchają kłęby pary. Na wąskiem podwórku krzyczą; kobiety chodzą z koszykami, ważą w ręku ptactwo — targują się. Ospale dźwięczą dzwonki przepełnionych tramwajów. Wszędzie mgła... mgła.
Godzina pół do dziewiątej. Z okien widać posępne wieże kościoła.
„Mieciek“ ziewa, skamląc jak pies. Spogląda na zegar. Wstaje. Ciężko bije o podłogę bosemi stopami.