Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/333

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale z Lucjana szybko teraz uchodziło życie. Nie słyszał ostatnich słów Dziadzi. Miał wrażenie, że się zapada w lodowatą otchłań. Począł łapać powietrze, jak ryba wyrzucona na piasek. Odetchnął szybko kilkanaście razy i raptem wszystko ustało. Dziadzia mówił jeszcze: czego nie odpowiadasz, ty... ale w tej chwili uczuł kurczowe ściśnięcie swej ręki i potem lekkie rozluźnienie. Pochylił się, przerażony, nad Lucjanem i krzyknął. Zbudzony Zygmunt poderwał się i już był obok.
— Co się z nim stało? — zajęczał Dziadzia.
— Stało się to, co się miało stać. Umarł, ot i wszystko.
Przybiegli wszyscy. Teodozja, Stukonisowa i jej kuzyn. Kolejno pochylali się nad stężałem ciałem. Twarz Lucjana była szara jak kamień i jak kamień nie wyrażała nic. Obok siedział Dziadzia i bełkotał: to ja, to ja go zabiłem, przez tę... gadzinę.
Ale Zygmunt go uspokoił:
— Nie gadaj od rzeczy. On był konający, zanim żeś przyszedł.
U nóg Lucjana klęczało duże ciało Teodozji w spazmach płaczu. Zastukano do drzwi. To stróżka przyszła po klucze od góry. Ujrzawszy zwłoki Lucjana, złożyła gwałtownie ręce na piersiach, ale zaraz powiedziała prawie wesoło:
— Ale tu u was źle się dzieje... Najświętsza Panienko Częstochowska!

KONIEC.

Zakopane 1931 r.