Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/332

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swej doli. Zapukano do drzwi. Stukonisowa otworzyła drzwi mężczyźnie w ciężkich butach z cholewami, o wielkiej, przygarbionej i rozrośniętej jednocześnie przez pracę fizyczną postaci. Był to jakiś kuzyn; wstąpił, będąc przypadkowo w tej okolicy. Usiadł obok, na kuferku, z ciężkiem westchnieniem. W fantastycznych odblaskach ognia rozpoczęła się leniwa gawęda rodzinną. Wspomnienia z dawnych lat, narzekania na złe czasy. Kuzyn był razem z mężem Stukonisowej na japońskiej wojnie. Twardym głosem opowiadał przeżycia ich dwóch. Mijały minuty obojętne dla rozmawiających, straszliwe w swej powolności dla konającego.
— Przyszedł Dziadzia.. W ciemności o mało się nie potknął o nogę siedzącego mężczyzny. Zdjął palto w alkowie i bladą od jakiejś wewnętrznej zgryzoty twarz skierował w stronę Lucjana. Chwilę się jakby namyślał, poczem usiadł obok konającego i wysyczał wściekle:
— Słuchaj, ty! Dlaczegoś mi nie powiedział, że ona tu była?
Słowa te doszły Lucjana jakby z oddali. Nie zdawał sobie sprawy z ich znaczenia. Czuł straszliwy ciężar na piersiach. Dusił się.
Zniecierpliwiony milczeniem, Dziadzia począł go trząść za rękę.
— Ty kanaljo!... he... powiedziała mi wszystko... ty milczku przeklęty... tak... już z nami koniec... wykpiła mnie... jak i ciebie wykpiła... bodajeś skonał... bodajeś tej nocy nie przeżył!