Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciemno, gdzie niegdzie, w sąsiednich mieszkaniach zapalano światło.
O zwykłym czasie przyszła Stukonisowa. Bąknęła o jakiejś redukcji, o wietrze. Od zapłakanej Teodozji dowiedziała się o stanie swego lokatora. Poszła, przyjrzała mu się, poczem wróciła i jęknęła:
— Tego tylko brakowało, ciekawam kto go i za co pochowa? Wczoraj jeden, dziś drugi, zaraza jaka, czy co!
Napełniła sobie talerz rosołem i jadła, wodząc w zamyśleniu swemi wyblakłemi oczami. Za mało pani włoszczyzny dała do rosołu i dlatego jest bez smaku. Panno Todziu, słyszy pani, cebulki widać pani nie przypiekła.
Zjadła, wstała od stołu i powiedziała: trzeba się wziąć za zmywanie. Potem rzuciła jeszcze z kuchni: możeby mu doktora jakiego zawołać! Ale dowiedziała się od dziewczyny, że już był, więc rzekła jeszcze tylko: Ha, nie wiesz dnia ani godziny...
Teodozja zwierzyła jej się ze swej chęci sprowadzenia księdza. Stukonisowa ją uspokoiła:
— E, moja pani, jak nie chce, to jego sprawa, a nie czyja. Ja tam nikogobym do tego nie namawiała, bo rozumiem, że taki ksiądz może człowieka tylko przed śmiercią zdenerwować swemi ceremonjami. Wkońcu i koszt i kłopot. Chłopak już tam swoje myśli i nie trzeba mu się narzucać ze swojem.
Usiadła w kącie pokoju, nieprzekonana i znękana. Myślała o tem, że ją ofuknął i że wcale nie był dla niej dobry. Mógłby chociaż w ostatniej chwili być