Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spokój mijał. Poczynało go to już niecierpliwić. Najwyższy czas, abym umarł, pomyślał.
Teodozja podała obiad. Zygmunt i ona jedli rosół przeznaczony dla Lucjana. Słyszał, jak dziewczyna chlipała z łyżki. Mogłaby się nauczyć jeść, przeszło mu przez głowę. Pod stołem kotek obrabiał skrzydło kury. Teodozja, jedząc, patrzała co chwilę w stronę Lucjana. Kiedy skończyła jeść, wytarła usta i niepewnie podeszła do chorego. Chwilę stała w niezdecydowaniu, wreszcie wyjąkała:
— Lucek, pójdę po księdza... wyspowiadasz się, będzie zawsze lżej...
— Zostaw mnie... poco mi głowę zawracasz... obejdę się.
— Przecież ci to nie zaszkodzi... proszę cię, zgódź się!
— Odejdź... nie znęcajcie się nade mną... dajcie mi skonać spokojnie.
Mówił chrapliwym szeptem. Gdyby mógł, toby krzyczał. Próbował nawet głowę unieść do góry. Dziewczyna odeszła, zanosząc się od płaczu Wytworzył się nastrój bardzo przygnębiający. Zygmunt chodził wielkiemi krokami po pokoju. Na podwórku ktoś grał na harmonji i mała dziewczynka śpiewała smutną i głupią piosenkę o matce, o szpitalu i o głodzie. Płacząc ciągle, Teodozja zamknęła okna. W pokoju zrobiło się cicho i ponuro. O szyby dzwonił tylko żałosny śpiew dziewczynki. Zygmunt usiadł w rogu kanapy i palił papierosa po papierosie. Słońce się gdzieś skryło, wiatr pędził chmury po niebie. Zrobiło się prawie