Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na swem łóżku, niby dziwaczny pasażer lada chwila oczekujący swego pociągu, co go ma uwieźć w „nieznane“. Wiedział, że są to ostatnie oględziny tego nieszczęsnego ciała. Przeniknęła go świadomość końca, uczuwał spokój i jakąś niesłychaną jasność umysłu. Gdyby nie trudność oddychania, myślałby, że jest zupełnie zdrów, tylko bardzo osłabiony. Nic go w tej chwili nie lękało, pragnął tylko jak najdłużej znajdować się w tym stanie.
Do kuchni wszedł Bednarczyk i stanął przed zlewem. Odkręcił kran i mył ręce czy też coś innego. Potem stanął na progu alkowy, z błyszczącą i zaczerwienioną twarzą, z kosmykiem włosów, przylepionym do czoła i powiedział, głupawo się uśmiechając:
— Pan spał?
— Nie, wcale nie spałem i słyszałem, jakżeście się tam rżnęli. Mógłbyś pan trochę zwrócić uwagę na mój spokój.
— Co też pan mówi! Nic podobnego. — Mówił to głośno, ale jednocześnie mrugał do Lucjana porozumiewawczo.
Potem twarz jego nagle zmieniła wyraz, zrobiła się ponura i złośliwa.
— Zazdrość panu, co, — powiedział, odchodząc do pokoju.
Uwalił się na kanapę i na twarz jego wypełzła rozpacz, nurtujących go, straszliwych zapewne myśli. Mrok osnuwał jego postać i zdawał się ją zatracać. Lucjan przymknął oczy i pogrążył się w czystej kontemplacji. Miał wrażenie rozkołysania i lekkości. Jak