Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

góle zachowywał się dziwacznie, czem drażnił bardzo Zygmunta. W pewnej chwili potrącił zamyślonego poetę i ściągnął na siebie gromy.
— Coś ty, draniu jeden, zbzikował do reszty!
— Mógłbyś się inaczej wyrażać, andrusie!
— Właśnie, będę ci jeszcze dobierał wyrazy. Uparłeś się i gonisz za tą muchą, jak alfons za dziwką. Usiadłbyś i pomyślał nad swoim losem!
— Mój los jest taki, że się niedługo o nim dowiesz.
— Dużo mnie on obchodzi.
W pokoju czuło się charakterystyczną, niedzielną nudę. Sprzęty stały na swoich miejscach, stół nakryto białym obrusem Kurze pościerano. Młodzi ludzie patrzyli na siebie bezmyślnie, nie wiedząc o czem mówić. Wkońcu Bednarczyk znalazł sobie zajęcie, mianowicie usiadł na kanapie, postawił przed sobą na stole lustro i począł wyciskać wągry z twarzy. Zygmunt bawił się dwuzłotówką; turlał ją po biurku, aż mu gdzieś upadła na podłogę. Wlazł pod biurko i w ciemności jął szukać monety. Sterczał tam na czworakach, aż wreszcie zniecierpliwiony Bednarczyk zapytał:
— No, znalazłeś?
— Nie, gdzieś się cholera jedna zapodziała!
Zapanowała cisza, Zygmunt począł trzaskać zapałkami, ciągle bez skutku. Bednarczyk zawołał:
— Wyłaźże, dokąd tam będziesz siedział?!
Z pod biurka dobiegł go grobowy głos Zygmunta: