Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeden tak wlazł, tylko że nie pod biurko, a pod łóżko, to siedział dwa tygodnie.
— Niepodobna, co też ty opowiadasz!
— Ano, już tak być musiało, siedział i kwita!
— Pluń na te dwa złote i wyłaź już z pod tego draństwa.
— Akurat! ty mi je może dasz!
— Dać nie dam, ale wyłaź! Wpadły pewnie w jaką szparę, po djabła będziesz tam sterczał!
Po bezowocnych poszukiwaniach, Zygmunt stanął wreszcie na dwóch nogach. Zrezygnowany oparł się o ścianę, ale w tej chwili zobaczył swoje dwa złote pod oknem, nago świecące się na podłodze.
— Psiakrew! Znalazłem się w magicznym kręgu perfidji rzeczy martwych. Tam się męczyłem, a one tu sobie leżą jak byk. Całe życie człowieka, to jedna wielka machlojka.
Bednarczyk dorzucił, wyciskając wspaniały korek żółtego tłuszczu z brody:
— Mnie raz zginęła szczoteczka do zębów, przewróciłem do góry nogami całe mieszkanie, nie znalazłem, wreszcie, wiesz, gdzie była? W szklance, tam, gdzie zawsze, tylko ja myślałem, że to cudza szczoteczka i dlatego nie brałem jej pod uwagę.
— No, to już nie jest perfidja rzeczy martwych, tylko ty, braciszku, jesteś fujara.
Znowu im się urwało, nie mieli o czem mówić. Zygmunt palił papierosa, oglądając go na wszystkie strony. Bednarczyk wykrztusił nosowym głosem: