Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przez szereg miesięcy — co rano: że dzień jest pogodny, ot czuje przecież. Czy też góry będą dzisiaj czyste. — Przeciąga się, — o, jak jasno! — Wyskakuje z łóżka i... gdzież to on jest? Zegar wskazuje dziesiątą, lecz wybija tylko pięć razy. — Ach, przecież ja teraz tutaj jestem... co za przywidzenie.
Lucjan nakłada płaszcz na bieliznę i zagląda do kuchni. Cisza. — To samo w drugim pokoju: niema nikogo, jest więc swobodny. Usiadł na kanapie rozpamiętywując dzień wczorajszy. Stukonisowa jest znośna, ma tylko takie chytreńkie oczy — ile też będzie żądała. Student i ten drugi, jak mu tam... a, wszystko jedno. Cała rzecz w tem, aby trzymać się od nich zdaleka. Żeby chociaż można było pisać.
Nie chciało mu się ubierać, czuł w sobie ociężałość jakąś. Podszedł do okna i otworzył lufcik. Widzi wprost siebie podwórko wąskie i podłużne, oddzielone od ulicy żelazną bramą z włóczni. Podwórko robi wrażenie wschodniej uliczki; kręcą się po niem ludzie brodaci, w długich chałatach — Mówią po żydowsku i gestykulują. Kobiety mają peruki na głowie i wynędzniałe twarze. Pod murem stoją kosze z ciastkami, owocami, talerzami lub chusteczkami do nosa. Trzęsący się, siwy żyd w łachmanach stoi na słońcu i zawodzi lepkim, jakby bełkotliwym głosem. Wre tutaj drobne, skupione w sobie życie — Jakgdyby odosobnione od reszty świata. W wąskiej kamiennej szyi tłoczą się, targują, kłócą, — oszołomieni, nie widzący słońca, nie czujący wiosny — ludzie. Ich wytarte nę-