Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopka podeszła do studenta z wykrzywionemi palcami, jakgdyby go dusić zamierzała. Syczała z wściekłością.
— Rachujes se moze ty zatraceńcu sparsywiały, ze nic nie miarkuje? A bez kogo chłopak skół nie pokońcył, nie bez twe świńskie praktyki, coś go wyucył?
— Warjatka, jak Boga kocham! Warjatka!
— Tyś tylko mondry, djabli pomiocie. Kto go naucył, zeby sobie po nockach miedzy nogami rękom majdrował? Mozem nie słysała, jakeście w nocy rozprawiali o tem, bez co ja zmarnowałam tyle dobytku na jego naucanie? Bez ciebie, ty skurcybyku! Stukonisowa powiedała mi, ze bez to nie zdał, bez te nocne praktyki. Ale cekaj, juześ zezorł, juz! z jojkami ześ zezorł, juzem ci prosku nasypała! Zamrzes jak pies.
Student zrobił się blady jak trup, machinalnie położył dłoń na brzuchu. W przerażeniu patrzał błędnie wokół siebie. Lucjanowi też dech w piersiach zaparło. Chwilę trwała ponura cisza. Wreszcie Lucjan wykrzyknął:
— Niechże pan skoczy do jakiegoś lekarza, może ona pana rzeczywiście otruła!
Student narzucił palto i wybiegł jak szalony. Chłopka mruczała coś pod nosem, przesuwając paciorki różańca. Teodozja zbliżyła się do niej.
— Czyście go struli naprawdę?
Na pomarszczonej twarzy wykwitł perfidny uśmieszek, poza tem milczenie.